Przerzucanie się odpowiedzialnością za skład katyńskiej delegacji trwa w najlepsze. Między resortem obrony, Kancelarią Prezydenta, a BOR-em trwa ostra przepychanka, która wskazać ma osobę winną temu, że katastrofa okazała się aż tak brzemienna w skutkach. Bogdan Klich mówi, że wiedział kto leci, ale nie wiedział jak, Kancelaria, że widziała jak, ale uznała to za decyzję Klicha, BOR wie, że tylu tak ważnych osób nie powinno być na pokładzie, ale było - jak zawsze w takich sytuacjach - bezradne... Nie mam wątpliwości, że ta dyskusja do niczego nas nie zaprowadzi i to z paru, co najmniej, powodów. Po pierwsze - wina za to, jak wyglądała lista osób lecących Tupolewem, spada na wiele instytucji i osób w tym - niestety - także i na tych, którzy w katastrofie zginęli. Po drugie - nasza rzeczywistość polityczna sprawia, że trudno wyobrazić sobie, kto, kiedy i jak miał tu interweniować. Był jeden Tupolew i mnóstwo tych, którzy mieli polecieć. Gdyby prezydent wybrał sobie tych, z którymi chce wsiąść na pokład - podniosłaby się wrzawa, ze dzieli generałów na lepszych i gorszych. Gdyby MON powiedział "ci lecą, ci zostają" mielibyśmy aferę, że rząd ogranicza skład delegacji, by dokuczyć zwierzchnikowi sił zbrojnych. Każde wyjście było złe, a prawda o tym, dlaczego nikt nie interweniował, jest prawdą najbardziej banalną z możliwych. Otóż, dlatego, że od lat nikt nie brał pod uwagę, nie zakładał i nie dopuszczał do siebie myśli, że kiedykolwiek może zdarzyć się coś takiego, jak katastrofa Tupolewa. Owszem mieliśmy memento w postaci wypadku Leszka Millera, ale on chyba tym bardziej wszystkich znieczulił, bo przecież "rachunek prawdopodobieństwa wskazuje, że w tym samym kraju coś podobnego nie może się powtórzyć" (tak usłyszałem od któregoś z oficjeli, gdy pytałem dlaczego Lech Kaczyński i Donald Tusk lecieli wspólnie na i ze szczytu europejskiego w Brukseli). Ale i przed i po katastrofie MI-8 z Millerem, nasi rządzący latali beztrosko jednym samolotem, a i ja - latając z nimi - zawsze pocieszałem się irracjonalną myślą "każdy samolot może spaść, ale przecież nie ten w którym jest głowa państwa, albo szef rządu". Pewnie, że nadzieje pasażera nie są tym samym, czym powinno być planowanie i kalkulowanie ryzyka, ale domyślam się, że ten sposób myślenia nie był obcy i wszystkim tym, którzy musieli podejmować ad hoc decyzję o tym, kto i gdzie poleci "tutką". A że nie opracowano nigdy szczegółowej procedury, przesądzającej kto z kim latać może, a kto z kim na pokład wsiadać nie powinien, przeto mieli oni swobodne ręce i pełnię możliwości. Poszukiwanie kogoś, kogo wskazać będzie można palcem i zrzucić mu na barki ciężar odpowiedzialności, czy choćby współodpowiedzialności za rozmiary tragedii, jest zresztą zajęciem łatwym do zrozumienia, gdy nadal błądzimy po omacku szukając przyczyn katastrofy. Potrzeba jest matką wynalazków, a więc każda, nawet najbardziej absurdalna teza, czy podejrzenie, szybko urastają do rozmiaru prawdy objawionej. Od paru dni obserwuję z mieszaniną niedowierzania i niepokoju jak rośnie legenda pewnego zdania, wypowiedzianego przez Bronisława Komorowskiego w "Kontrwywiadzie RMF" przed rokiem. Marszałek powiedział wtedy: "Przyjdą wybory prezydenckie albo prezydent będzie gdzieś leciał i to się wszystko zmieni...". Na pierwszy rzut oka wygląda to - przyznaję intrygująco, ale przy bliższym poznaniu okazuje się zupełnie pozbawione cech wieszczenia i przepowiadania przeszłości. To jednak zupełnie nie przeszkadza tysiącom internautów w tworzeniu, na ich podstawie, najbardziej niezwykłych teorii "smoleńskiego spisku". Konrad Piasecki