Biję się w pierś, posypuje głowę popiołem i odszczekuję... Byłem jednym z tych, którzy w czasie ostatnich trzech miesięcy bronili prawa do przemiany Jarosława Kaczyńskiego. Politykom PO czy SLD, kolegom dziennikarzom, widzom i słuchaczom mówiłem o traumie, przewartościowaniu i przedefiniowaniu. Uznawałem, że smoleńska tragedia może stać się punktem zwrotnym, który na trwałe przeobrazi język, wzajemne relacje i atmosferę polskiej polityki. Dziś okazuje się, że wszystkie te nadzieje - nie związane zresztą tylko z postawą PiS - okazują się niewiele warte. Dzień wyborów był jak moment rozbicia lustra w andersenowskiej "Królowej Śniegu". Nagle okazało się, że wszyscy ci mili, sympatyczni, wyciszeni, gotowi do współpracy politycy PiS mają mnóstwo żalu, pretensji i podejrzeń. Uważają, że gdyby nie wizyta Tuska 7 kwietnia, gdyby nie tajemnicze "okoliczności" - to do tragedii mogłoby nie dojść. Że wiedzą, kto ponosi odpowiedzialność, za to, co się stało, ale ujawnią to "w takim momencie, by Polska i świat o tym usłyszały". Że zachowanie Tuska 10 kwietnia sprawia, iż "powinien zniknąć". Że przez trzy miesiące tłumili w sobie straszliwe podejrzenia, iż premier i jego świta "ścigali się" i "spieprzali przed Kaczorem". Czy to znaczy, że odmawiam im prawa do emocji, żalu, wściekłości? Czy odmawiam prawa do mówienia prawdy (o ile to co mówią jest oczywiście prawdą)? Nie. Nie i jeszcze raz nie. Ale dlaczego mówią to dopiero teraz? Dlaczego przez 100 dni, które upłynęły od katastrofy udawali, że wszystko jest w porządku i że za niczym tak nie tęsknią, jak za wielkim politycznym kompromisem? Z kim chcieli ten kompromis zawierać? Z kim chcieli się porozumiewać? Z tymi, którzy doprowadzili do katastrofy? Z tymi, którzy nie potrafili uszanować zwłok prezydenta, tylko ułożyli je "w ruskiej trumnie, w błocie"? Z tymi, którzy "ściskali się z Putinem" i prowadzili "zbrodniczą politykę"? Są granice wyborczej mistyfikacji. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że obietnice, przyrzeczenia i zapowiedzi z kampanii, po niej, okazują się niewiele warte. Ale te mistyfikacje odbywają się w sferze namacalnej i dyskutowalnej. Jarosław Kaczyński i jego towarzysze, w walce o prezydenturę sięgnęli po sacrum. Wszystkich, którzy pytali o istotę i o prawdziwość przemiany prezesa PiS, traktowali jak gruboskórnych barbarzyńców, którzy samym pytaniem naruszają pamięć ofiar katastrofy 10 kwietnia. Więc pytano oszczędnie, szanując uczucia Jarosława Kaczyńskiego, i potępiano tych, którzy zaostrzali ton i nazywali wybory "wojną". Dziś słowa Andrzeja Wajdy okazują się, w jakimś sensie, prorocze. Bo to, co ogłasza PiS, zwiastuje, że walka jaka rozgorzeje w naszym życiu politycznym, będzie nieporównywalna ze wszystkim co obserwowaliśmy dotąd. To nie będzie zwykła wojna. To będzie pojedynek na śmierć i życie, na wyniszczenie, na skazanie rywala na polityczną banicję. Nie wróżę w niej PiS-owi zwycięstwa. No chyba, że będzie potrafił udowodnić Polakom, iż rząd Tuska rzeczywiście odpowiada za katastrofę smoleńską. Ale PiS ciskający gromy, odsądzający przeciwników od czci i wiary i nie potrafiący przekonać do swoich racji, będzie ucieleśnieniem najstraszniejszych sądów na swój temat. To zaś wciśnie tę partie do narożnika, zredukuje jej wyborców do grona najwierniejszych z wiernych, a być może sprawi, że ci, którzy w złagodzeniu linii politycznej, upatrywali szansy na przyszłość, uznają, że ich drogi z PiS-em muszą się rozejść. Konrad Piasecki