"To" zaczęło się dość szybko. Na początku słowa podejrzeń, oskarżeń i insynuacji wypowiadano cicho, rozglądając się na boki i z poczuciem pewnego wstydu. Przypominało to trochę towarzyskie plotkowanie, w którym lekką złośliwość i zwykłą ciekawość ukrywa się pod maską życzliwego zainteresowania żywotem znajomych. W "tym" nie było jeszcze agresji, nie było nawet zbytniej niechęci. Ot, dorzucanie do wiedzy oficjalnej - a w pierwszych tygodniach po katastrofie było jej dramatycznie mało - trochę ciekawostek, trochę przypuszczeń, a trochę spychania odpowiedzialności na drugą stronę politycznej barykady. Mówiono wtedy różne rzeczy. Wiele znalazło potwierdzenie w tym, co ujawniono oficjalnie i publicznie. O generale Błasiku w kokpicie usłyszałem np. już w niespełna dobę po katastrofie. O prezydenckim spóźnieniu na samolot - niewiele później. Plotkowano o naciskach na pilotów, o tym, czyimi rękoma te naciski czyniono, o systemach naprowadzania usuniętych po wizycie Putina czy o nadzwyczajnych zabiegach Tuska, by prezydent poleciał właśnie 10 kwietnia. Wiele z tych sugestii-insynuacji pojawiało się publicznie. Wątek nacisku na pilotów był przez parę tygodni jednym z najchętniej eksploatowanych przez polityków i media. Głosami w kabinie ekscytowano się tak, jakby to naprawdę miał być klucz do wyjaśnienia przyczyny katastrofy. Są wciąż tacy, którzy powtarzają, że załoga była pod presją, że czuła się ubezwłasnowolniona i sparaliżowana. Dodaje się do tego - jak czyni to dziś Janusz Palikot - insynuacje o przyczynach prezydenckiego spóźnienia na samolot i o tym, że owo spóźnienie kazało pilotom lądować za wszelką cenę. Wszystko to świetnie składa się w obrazek Lecha Kaczyńskiego, który najpierw się spóźnił, potem odebrał telefoniczne instrukcje od brata, a potem kazał - niezależnie od mgły, widoczności i pogody - lądować w Smoleńsku. A ja, Szanowni Państwo, radzę tym wszystkim, którzy wierzą w tę historię, latają samolotami i robią to nie bez lęku (a tak właśnie było z Lechem Kaczyńskim) przeprowadzić małe ćwiczenie. Oto jesteście na pokładzie samolotu i słyszycie, że warunki na lotnisku są fatalne, i że nie można lądować. Wyobrażacie sobie, że walicie wówczas pięścią w stolik i żądacie lądowania mimo wszystko...? Dla mnie kupy się to nie trzyma... Problem dwóch wizyt katyńskich do dziś jest z kolei dla tej drugiej - okołopisowskiej części polityków, jakąś mantrą, przy pomocy której sugerują, że gdyby nie ten Tusk... Gdyby nie zaproszenie Putina... To wszystko potoczyłoby się inaczej, a prezydent by żył... Ta pseudologiczna konstrukcja nie wytrzymuje jednak nie tylko krytyki, ale i próby pamięci. Przecież ci, którzy śledzili zamieszanie wokół obchodów rocznicy katyńskiej (na czele z politykami PiS), doskonale wiedzą, że prezydent podjął decyzję o wyjeździe niezależnie od premiera i dużo wcześniej niż nadeszło zaproszenie Putina dla Tuska. Czytam właśnie swój wywiad ze śp. Władysławem Stasiakiem, w którym przekonuje on, że prezydent musi pojawić się w Katyniu 10 kwietnia, bo - jak mówił - "zrobimy wszystko, żeby to wyryło się w pamięci Polaków jako ważna rocznica, ważna dla naszej tożsamości, ważna dla naszej pamięci". Od początku wiadomo było, że Lech Kaczyński będzie 10 kwietnia w Katyniu, że wcześniejszy wyjazd premiera niczego w tej sprawie nie zmieni, i że ta "wspólna wizyta", o której mówi dziś PiS, mogła odbyć się tylko wtedy... A jeśli tak, to jedyne, co by się zmieniło, to lista ofiar... Podobnie jak ci, którzy nie mącą sobie głowy teoriami spiskowymi i prostym wyrokowaniem, nie umiem dziś powiedzieć, co było najważniejszą z przyczyn katastrofy. Wiem natomiast, że śmierć 96 osób jest wydarzeniem zbyt dramatycznym i nadto tragicznym, by rzucać łatwe i podszyte polityką oskarżenia. Bo tym razem to naprawdę nie są zwykłe sejmowe igrzyska. W tej sprawie każde słowo może mieć ciężar głazu. I warto, by politycy przypominali sobie o tym, nim wypowiedzą choć jedno zdanie na temat katastrofy. Konrad Piasecki