Nasi politycy nigdy nie stronili od alkoholu. Zawieranie sojuszy, zdobywanie wewnątrzpartyjnego poparcia, wieczorne narady, imprezy w hotelu poselskim od zawsze podlewane były obficie i w niejednych politycznych wspomnieniach (ot, choćby w "MY" Teresy Torańskiej) wątek alkoholu pojawia się przy nazwiskach, których - w tym kontekście - nigdy byśmy się nie spodziewali. Obserwując od ponad piętnastu lat z bliska ten światek i widząc polityków nie raz "w stanie wskazującym", pamiętając posła Firaka, który nie zdołał dotrzeć na debatę, w której grać miał pierwszoplanową rolę czy ex-prezydenta z jego charkowskimi przygodami czy filipińskimi wirusami, zaczynam nabierać jednak poczucia, że ostatnie lata, przynoszą w tej sferze coraz bardziej smutny obraz. Fakt, że żadnego z polityków - jak dotąd - alkoholowe przygody nie pogrzebały, rodzą rosnącą dezynwolturę, budzą poczucie "i tak nic mi się nie stanie" i sprawiają, że nasi drodzy rządzący pozwalają sobie na taką alkoholową swobodę, która zaczyna niepokoić. Moje poranne spotkania z nimi przynoszą mi w tej sferze sporo anegdotycznych sytuacji, które można by uznać nawet za zabawne, gdyby nie były coraz częstsze. Widoki wielkich naszego politycznego świata, którzy zwierzają mi się: "najpierw piliśmy we własnym gronie wino, ale potem weszli koalicjanci i trzeba było pójść w twardsze trunki", wtaczających się w ostatniej chwili do studia, wyglądających tak, jakby nie spali nawet przez chwilę, o których potem słyszę: "kiedy wychodziłem o drugiej, pił w najlepsze, podobno zabawa skończyła się po piątej", nie docierających na wywiad, i tłumaczących: "za długo siedziałem w nocy z przyjacielem", przy czym zapachy, które roztaczają wokół siebie, wskazują jednoznacznie, że spotkanie nie było podlewane wodą mineralną, są - jak bliskie kontakty z tygrysem - trochę śmieszne trochę straszne. Bardziej śmieszne, gdy skacowany polityk umie wziąć się w garść i na antenie nie daje ani trochę poznać, jak długi był poprzedni wieczór, bardziej straszne, gdy zawala wywiad, bo nie dociera na czas, albo przez całą rozmowę mówi mętnie, myśląc jedynie o tym, jak dotrwać do jej końca, nie powiedziawszy niczego, co zdradzi jego stan. Pani poseł Kruk jest - oczywiście - nawet na tym tle, zjawiskiem dość szczególnym. Doprowadzenie się do takiego stanu w godzinach rannych świadczy o tym, że mamy do czynienia z jakimś skrajnym rozchwianiem albo - tu zgodzę się z Jarosławem Kaczyńskim - już z chorobą. Od razu też utnę wszelkie podejrzenia. Posłanka "wpadła" nie dlatego, że ktoś doniósł mediom o jej stanie. Po prostu, kilku dziennikarzy jedząc śniadanie zauważyło ją w sejmowej restauracji, gdy zataczając się, omal nie upadła. Poszli potem w kuluary i czekali na panią poseł, by zapytać o jej stan. A Elżbieta Kruk miast zachować odrobinę instynktu i z nimi nie rozmawiać, albo zostać odciągniętą przez partyjnych kolegów, wdała się w pogawędkę, która chyba nikomu nie pozostawiła wątpliwości, z czym mieli do czynienia. Posłanka po piątkowym incydencie milczy. Obawiam się, że nie będzie tą pierwszą odważną, która uderzy się w pierś i przyzna do grzechu. Mam jednak nadzieję, że jej przypadek czegoś polityków nauczy. Jeśli nie od razu ostrożniejszego sięgania po kieliszek, to przynajmniej tej odrobiny rozsądku, by nie pić wtedy, gdy wykonuje się swe obowiązki i jest się w świetle jupiterów. Bo to, że ktoś wieczorem w domowym zaciszu wychyli parę kieliszków - naprawdę nie jest problemem, ale o ładowaniu się po tych paru kieliszkach w centrum politycznych wydarzeń można - za Janem Pietrzakiem rzec - gdybym nie wiedział, że głupota, to bym myślał że prowokacja. Konrad Piasecki