Upał, słońce prawie w zenicie, idę klapek za klapkiem w kierunku basenu. Nagle zza krzaka wyłania się Pan. "Czy ja dobrze poznaję? Pan redaktor? Proszę na ławeczkę, opowiem panu co mnie tu spotkało...". Najbliższą godzinę spędziłem na wysłuchiwaniu, jakiż to straszny pokój dostał ów pan, jak bardzo zawiódł się na biurze podróży i jakież to reklamacje złoży po powrocie. Miał trochę racji, a że w dodatku hotel był dość podławy, codzienna walka o leżak toczona nad basenem z mieszkańcami dawnej NRD - męcząca, a traktowanie przez panią rezydentkę sprawiało, że zastanawiałem się, czy naprawdę przypominam kolegów Jacka Nicholsona z "Lotu nad kukułczym gniazdem" - postanowiłem, że przez następne lata odpocznę od biur podróży i wakacje będę organizował sobie sam. Dzięki temu obejrzałem miejsca w które nasi "tour- operatorzy" (piękna nazwa, prawda?) nie docierają, a i w ogóle mało kto dociera, co - nie muszę chyba nikogo przekonywać - ma ogromny urok. W tym roku mijało dziesięć lat od danej sobie niegdyś obietnicy. Postanowiłem więc, że przełamię swą niechęć do biur, rzucę się w ich ramiona i zobaczę, czy moje zrodzone przed laty traumy i fobie nie powinny zostać wypędzone. Rzuciłem się i... Pierwsza pozytywna obserwacja to fakt, że Polacy nie są już traktowani jak turyści drugiej kategorii. Nie jest tak, że nasi rodacy zaludniają co gorsze hotele, a jeśli nawet trafi się jakiś lepszy - to dostają w nich najpodlejsze pokoje z widokiem na śmietnik, albo ścianę. Gdy ja oglądałem w tym roku ze swoich balkonów morze i cieszyłem się z wiaterku, który od czasu do czasu przewiewał przez pokoje na pierwszym piętrze, mieszkający pode mną Anglicy oglądali krzaki i rybio łapali rozgrzane powietrze, a norweska rodzina została skazana na pokój od strony ulicy, co przy greckim stylu życia, zapewniało im wsłuchiwanie się w ruch samochodów do pierwszej w nocy. Drugi pozytyw, to to, że Polacy są turystami ambitnymi. Nie zadawalają się byczeniem nad basenem i popijaniem piwa. Chcą zobaczyć wszystko, co zobaczyć się da, pojechać tam, gdzie pojechać można i przejść plażę od horyzontu po horyzont. Wyposażeni przy tym w aparaty cyfrowe fotografują na potęgę, ciesząc się przy tym jak dzieci z widoku każdej kozy, skały, plaży, drzewka oliwnego, rzeczki czy wąwozu. Entuzjazmem mogliby zarazić wszystkich, nieco już zblazowanych starych Unio-Europejczyków. Żeby zrównoważyć dwa plusy - będą i dwa minusy. Biura podróży, choć zdarza się im już mniej spektakularnych wpadek, cały czas traktują swoich klientów jak skarbonkę, z której można wyciągać ile się da. Na kilkadziesiąt dni przed wyjazdem przemiła pani poinformowała mnie, że muszę do podróży dopłacić, bo wzrosły ceny paliwa lotniczego. Że wzrosły - to prawda, ale moim skromnym zdaniem, na tym powinno polegać ryzyko biura, że bierze ten wzrost na swe barki. Jakoś bowiem nie wyobrażam sobie, że, gdyby ceny paliwa spadły, ta sama pani zadzwoniłaby i równie miło powiedziała "Nie chcemy zarobić na panu za dużo, część zapłaty z przyjemnością panu zwrócimy". Na dzień przed wylotem, ta sama pani znów zadzowniła i też sympatycznie obwieściła, że "chcę tylko - bo przecież warto to wiedzieć - poinformować, że klimatyzacja w hotelu jest płatna dodatkowo". O... Tu odezwał się we mnie ktoś, kto ma poczucie że robi się go w konia. Powiedziałem pani (też oczywiście sympatycznie) że nie przyjmuję tego do wiadomości i żądam, by air-condition był. I już.... Za godzinę pani radośnie oznajmiła, że przeprasza, że pomyłka i że biuro zwróci koszty klimatyzacji. Przy okazji przekazała pozdrowienia od mojej koleżanki z liceum, która jest w tym biurze Kimś Ważnym... Także na miejscu biura traktują swych klientów dość pazernie. Jeśli wynajem samochodu - to cena oferowana przez biuro będzie niebotyczna w porównaniu ze wszystkimi innymi, jeśli wycieczka - to jej koszt będzie dwu-, trzykrotnie wyższy niż takiej, którą zorganizowalibyśmy sobie na własną rękę, jeśli restauracja - to ta pod którą podwozi autokar jest najmarniejsza, ale za to właściciel świetnie zna panią przewodnik. Rodacy w większości korzystają z tych biurowych ofert, bo - mam wrażenie - mimo zdobywanych co roku doświadczeń, wielu cały czas czuje się nieco zagubionymi w zagranicznych rzeczywistościach. To zagubienie nadrabia niestety protekcjonalnym traktowaniem tubylców i wiarą, że język polski staje się powoli lingua greca współczesnego świata. Pewien pan, który siedząc przy sąsiednim stoliku, z zaciekłością godną lepszej sprawy tłumaczył greckiemu kelnerowi, że chce zamówić "pierożki, no rozumiesz P I E R O Ż K I", robiąc to oczywiście w języku Mickiewicza, ale za to bardzo głośno, niech będzie uosobieniem tezy, że do turysty idealnego Polakowi, jeszcze trochę brakuje.