"To jest istota mojej politycznej filozofii: jeżeli mieścisz się w szeroko pojętym spektrum centrowym (...), to przychodź do nas i razem działamy" - tak Donald Tusk tłumaczy swój ostatni transfer. Wcześniej praktycznie to samo mówił o pozyskiwaniu Sikorskiego, Huebner, Rosatiego, Arłukowicza, Kluzik czy Krzaklewskiego. Patrząc z punktu widzenia partyjnej elastyczności i rozciągliwości, PO wydaje się niemal nie mieć granic. Poglądy jej członków oscylują od prawa do lewa, od ciągot socjaldemokratycznych po twardą wolnorynkowość, od ideologicznego konserwatyzmu po silne sentymenty liberalne. Paradoksalnie - ta "szerokofrontowość" sprawia, że partia staje się coraz mniej rozdyskutowana, coraz mniej pomysłowa i coraz bardziej wisi u klamki swego lidera. Bo taka polityczna magmowatość powoduje, że bez zgody, a najczęściej inspiracji Tuska nikt z nikim nie jest w stanie niczego ustalić, bojąc się, że trąci strunę, która wywoła niechęć innej frakcji, że pomysł ugrzęźnie w parlamentarnych sporach, a jeszcze napsuje partii mnóstwo krwi i zaszkodzi w sondażach. Ale partyjna niedookreśloność nie jest tylko wyróżnikiem PO. Choć trzeba przyznać, że opanowała ją w najdoskonalszym stopniu. Miota się i PiS, który tu i ówdzie jest socjalny, tu i ówdzie narodowy, a tu i ówdzie konserwatywny. Który potrafił obiecywać Polskę solidarną, a potem obniżał podatki najbogatszym. I Palikot, co to skacze od pomysłów na państwo w roli budowniczego fabryk do mocno liberalnych propozycji probiznesowych. I PSL, które bardzo dba o interesy swych działaczy i rolników, ale od czasu od czasu błyska pomysłami, które słabo składają się w jakąś większą całość. Na tym tle trochę bardziej spójnie wypada SLD, ale ten z kolei - jak na lewicę - pozostaje dziwnie nieśmiały w sferze obyczajowo-ideologicznej. Tak jakby Leszek Miller był czerwony tylko z zewnątrz, a w duchu pozostawał jednak tradycyjnym polskim konserwatystą. W tłumaczeniu tej niedookreśloności i braku spójności najłatwiej byłoby sięgnąć po zgrane, populistyczne tezy o tych, co to "chcą się dorwać do koryta" i "zależy im tylko na władzy". Ale jest w tym coś ciekawszego. Oto polskie partie coraz bardzie zmieniają się w korporacje biznesowo-zawodowo-towarzyskie. Więzy łączące ich liderów i członków mają coraz mniej wspólnego ze wspólnotą idei. To pewien układ personalnych zależności (czasem podszytych osobistymi sympatiami), pozwalający na spokojne funkcjonowanie w rzeczywistości, bez strachu o byt materialny i przyszłość. Partia matka (coraz częściej matka przybrana) nie zawsze wyniesie na szczyty, ale zawsze zapewni spokój, ciepłą posadkę i jako takie perspektywy. Dlatego trzeba należeć do tych największych, bo one mają najwięcej do zaoferowania. To smutne tym bardziej, że budżetowymi (czytaj: naszymi własnymi) podatkami wspieramy taki stan rzeczy. Ładujemy grube miliony, by zapewnić partiom istniejącym byt błogo-leniwy i zdusić w zarodku te, które próbują wejść na polityczny rynek. Póki nie zmienimy systemu finansowania partii, póty, narzekając na polityków, będziemy mogli mieć pretensje głównie do siebie, że ten stan rzeczy utrwalamy i umacniamy.