Nie podejmuję się dokonywać jednoznacznej oceny tego, czy demonstracja Obozu Narodowo Radykalnego musi być z natury rzeczy demonstracją faszystowską oraz propagującą nienawiść rasową i narodowościową. Jest co niemiara argumentów na to, że krótko ostrzyżeni młodzieńcy nie należą do przesadnych miłośników mniejszości etnicznych, a i ich filosemityzm budzi pewne podejrzenia. Ale jeśli jest to organizacja działająca legalnie - a jest, jeśli sądy jej nie delegalizują - a z wyjątkiem jednego przykładu lokalnej struktury nie delegalizują, to taka organizacja ma prawo do manifestowania. I tyle. Inną sprawą jest to, że można by nieco żywiej reagować na takie sytuacje, jakie towarzyszyły tym demonstracjom w latach poprzednich - kiedy to "patriotyczni" młodzieńcy wykrzykiwali "Precz z żydowskim szowinizmem!" i "Precz z żydowską okupacją". Bo posługiwanie się takimi hasłami to jawny kryminał i można by wymagać, aby policja zatrzymała kilku z tych, którzy ochoczo je wykrzykują. Mam mnóstwo zrozumienia dla osób wyczulonych na wszystko, co zatrąca fanatyzmem narodowo-szowinistycznym. Nie pojmuję jednak, czemu wielodniowymi kampaniami propagandowymi podnoszą one kilkusetosobowe manifestacyjki do rangi najważniejszych wydarzeń politycznych. Tak było z tegorocznym 11 listopada. Marsz ONR - który zapewne przeszedłby niezauważony, mogąc liczyć co najwyżej na krótkie migawki telewizyjno-radiowe, stał się przebojem Dnia Niepodległości Anno Domini 2010. I to na długo przed tym, zanim ruszył. Zwoływanie kontrdemonstracji, zwłaszcza na "jedynce" "Gazety Wyborczej", rozdawanie gwizdków i blokowanie przemarszu doskonale dowartościowuje radykałów i czyni z ich działań coś, co warte jest znacznie mniej uwagi i - jestem przekonany, patrząc na nośność ich haseł - obaw. Prywatne media i rozgorączkowani działacze organizacji antyfaszystowskich robią to, co robią, na własny koszt. Gorzej, że ich szaleństwu poddają się władze publiczne, które najpierw nie przeciwstawiają się demonstracyjnemu starciu, a potem rzucają do boju setki policjantów, narażając i ich, i obie skonfliktowane strony na emocje, rany, urazy i pretensje. Może nie jestem największym znawcą prawa o zgromadzeniach, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że nie każda demonstracja musi odbyć się w miejscu i czasie, który wymarzyli sobie jej organizatorzy. A spojrzenie na punkt ósmy tej ustawy, głoszący że: "Organ gminy zakazuje zgromadzenia publicznego, jeżeli (...) odbycie zgromadzenia może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach", potwierdza, że zdrowy rozsądek znajduje jakieś odbicie w prawie. Nietrudno byłoby chyba prezydentowi Warszawy uznać, że spotkanie oko w oko i twarzą w twarz narodowców i anarchistów świetnie wypełnia zapis tegoż artykułu i albo odmówić zgody na kontrdemonstrację, albo przesunąć ją w czasie i przestrzeni. Bo bilans chowania głowy w piasek i wydawania zgód "jak leci" jest ponury - ranni policjanci, zalany krwią Ikonowicz, rozżalony Biedroń i radosne - z założenia - święto przyćmione ponurymi przepychankami. Konrad Piasecki