Nie tak dawno spędzałem kilka wakacyjnych dni w jednej z sudeckich wsi. Mieszkałem w poniemieckim domu pełniącym dziś funkcję gospodarstwa agroturystycznego. Któregoś wieczora gospodarze zaprosili nas do siebie i potoczyły się opowieści. O tym, jak ich rodzice przyjechali tam zza Buga, jak przejęli od wyjeżdżających właśnie Niemców dom, jak po latach potomkowie tamtych Niemców ich odnaleźli i jak dzieci wypędzonych przyjeżdżają do nich na wakacje. Pokazywali stare albumy, książki, wspólne zdjęcia. A ja byłem zbudowany tym, że w tych opowieściach nie pojawia się lęk, że nie ma w nich ani odrobiny przekonania, że źli Niemcy tylko czyhają na to, by odebrać swój dom i wypędzić z niego dzisiejszych właścicieli. Strach to stara, dobra broń kampanii wyborczych. Niemiec, Żyd, Murzyn, gej, mason, sąsiad - zawsze znajdzie się ktoś, kim można postraszyć i to niezależnie od tego, czy lęk ma jakieś sensowne podstawy. Na niemieckim koniku PiS już raz doskonale poszarżował w kampanii prezydenckiej. I wyciągnął z tego wnioski. Gdy nadarzyła się okazja, a partia Angeli Merkel wydała z siebie co najmniej dwuznaczne oświadczenie nt. wypędzonych, Jarosław Kaczyński znów dosiadł biało czerwonego ogiera i ruszył ze swymi hufcami w antyniemiecki bój. Bój efektowny, a pewnie i efektywny, bo wśród Polaków, karmionych przez lata wizjami Konrada Adenauera w krzyżackim płaszczu, opowieściami o rewizjonistach z Bonn i straszonych parą Hupka-Czaja wciąż znajdą się tacy, którzy przerażeni obrazem odbierających im ziemię i domy odwetowców, zagłosują na tych, którzy obiecają im stawianie muru na Odrze i Nysie Łużyckiej. Nie będę czynił tu z oponentów PiS-u świętych, a niewinnych. Oczywistą oczywistością jest, że propaganda Platformy obciążająca rządy PiS-u winą za wypadki na drogach, emigrację czy za cenę marchwi była tyleż absurdalna co nieuczciwa. Po niej jednak w głowach Polaków niewiele zostało, ot wciągnęli ją jednym uchem, drugim wypuścili, zapomnieli. Boję się, że straszenie Niemcami pozostanie na dłużej, bo szarpie struny, które są znacznie wrażliwsze i mają znacznie mocniejsze podglebie ekonomiczno-bytowe. I nie jest ważne, że nastroje rewizjonistyczne w Niemczech są równie silne, jak nasze chęci do najeżdżania Ukrainy, Białorusi i Litwy dla odzyskania dawnych kresów Rzeczpospolitej. Mam dziwne przekonanie, że jeśli dalej politycy będą na narodowych fobiach budować swe wyborcze kampanie, to gdy ponownie pojadę do moich sudeckich gospodarzy, to ci nie pokażą mi już z uśmiechem albumów ze zdjęciami swych niemieckich znajomych, a ze strachem w głosie opowiedzą, że nie śpią w nocy i myślą o tym, gdzie się podzieją po tym, gdy Niemcy wyrzucą ich z domu. A ci którzy dziś ich straszą, spokojnie już siedzieć będą w Strasburgu i cieszyć się 40 tysięczną euro-dietą Konrad Piasecki