Twarde, bezwzględne dane są, jakie są. Przyjęcie euro w krajach położonych na zachód i południe od nas oznaczało podwyżki rzędu co najwyżej 1 procenta. Na papierze. Bo jeśli zapytamy przeciętnego Niemca, Greka czy Włocha czy ucierpiał na rozstaniu z lirami, drachmami czy markami, to bez wahania zakrzyknie, że oczywiście, po czym przywoła długą listę potraw, usług czy zakupów za które musiał płacić więcej. To albo jakiś gospodarczy fenomen, albo gigantyczna "ściema", ale dane statystyczne z ludzkimi odczuciami rozmijają się tu spektakularnie, jak dla mnie - nazbyt spektakularnie... Rządzący nie palą się dziś do referendum. Argument frekwencyjny ma tu oczywiście swoje znaczenie, niepewność co do wyniku - znacznie mniejsze. W Platformie panuje bowiem przekonanie, że Polacy na euro, z mniejszą, czy większą ochotą, ale jednak się zgodzą. O sancta simplicitas, o święta naiwności jak powiedziałby Jan Hus. Na mojego nosa, te przewidywania są warte funta kłaków. Wszyscy hurra-optymiści przekonujący, że w trosce o stabilność własnych oszczędności, kredytów i przyjemność wyjazdów do Europy, bez wymiany pieniędzy, rodacy powiedzą masowo "tak", powinni przyjrzeć się uważnie danym o tym ilu Polaków ma te oszczędności, kredyty i ilu spędza wakacje nad morzem Śródziemnym. Dla mnie te statystyki są zawsze szokujące. Na 100 Polaków ledwie siedmiu odłożyło coś na czarną godzinę, pięciu - sześciu ma kredyt we frankach, ośmiu spędza wakacje za granicą. Ta większość nie oszczędzająca, nie biorąca kredytów i nie wyjeżdżająca musi przeważyć. Referendum w sprawie euro, to nie to samo co euro-referendum. Wejście do Unii, było dla Polaków czymś w rodzaju wyrównania historycznych krzywd, ostatecznego przekreślenia Jałty (choć powinno się mówić raczej, że Teheranu) i krokiem ku awansowi cywilizacyjnemu. Nie bez znaczenia było też to, że wszystkie - podówczas - "mainstreamowe" siły polityczne, były mniej czy bardziej za. Tym razem podział będzie wyrazisty. PiS nie odpuści. Będzie straszył, rysował ponure scenariusze, zapowiadał cenową katastrofę, opowiadał o emerytach, którzy na euro stracą po 240 złotych miesięcznie (swoją drogą, skąd Jarosław Kaczyński wziął te dane pozostanie jego słodką tajemnicą) i wprowadzi Polaków w taki stan, że te 20-30 procent, które do urn pójdzie, pójdzie przede wszystkim po to, by niczym Rejtan, rzucić się w drzwi dzielące Polskę od unii walutowej. Główna partia opozycji zrobi to po trosze z przekonania, że własna waluta, to wartość sama w sobie, ale też, po części dlatego, że to drugie euro-referendum (z pewną - jak się wydaje - porażką, nawet jeśli nie wynikową, to - frekwencyjną) ubierze w szaty anty-rządowego plebiscytu i będzie udowadniać, że gabinet Tuska srodze zawiódł Polaków, stracił mandat do rządzenia, skompromitował się, wykazał niedojrzałość itd. itp. Jak w takim razie iść ku euro? Poeta mówił "Są dwa sposoby walki - można być lisem lub lwem". Tu w lwa nie ma się co bawić. Trzeba lisio wchodzić w osławiony korytarz, wypełniać kryteria, bronić złotówki przed nadmiernymi wahaniami i czekać. Wybory będą pewnie na wiosnę 2011 (żeby nie organizować ich w trakcie naszej unijnej prezydencji). Jeśli wygra je taka większość, by zmienić konstytucję - to euro wygrało, jeśli nie - trzeba ryzykować referendum. A jeśli będzie tak, że wygrają je euro-przeciwnicy, to i tak nie ma znaczenia na jakim etapie wprowadzania euro będziemy, bo z tej drogi zawsze, nawet na ostatnim zakręcie, można zawrócić. Konrad Piasecki