W sobotnie przedpołudnie jechałem samochodem, słuchając jednej z nielicznych rozgadanych rozgłośni radiowych. Do rozgłośni dzwonili słuchacze, każdy opowiadał, co też mu się "w temacie" reformy emerytalnej wydaje i większość oferowała światu mniej czy bardziej doskonałe recepty na uzdrowienie systemu. Gros tych recept była niesłychanie prosta. Ludność proponowała rozprawienie się ze "złodziejskim ZUS-em", wzięcie spraw "we własne ręce" i sprawienie, że od dziś każdy z nas będzie sam oszczędzał na własną emeryturę. "Nie rozumiem, dlaczego musimy płacić na ZUS, przecież za głodowe emerytury, które oferuje ta instytucja, i tak nie damy sobie rady" - tak mniej więcej brzmiał najczęściej powtarzany leitmotiv dyskusji. Słuchałem, słuchałem i robiło mi się coraz bardziej smutno i coraz częściej zastanawiałem się, czy ktoś kiedyś zdoła wytłumaczyć Polakom, na czym polega problem naszego systemu emerytalnego... Otóż - Drodzy Państwo - nie możemy dziś "przestać płacić" i "wziąć spraw w swoje ręce", bo to oznaczałoby, że dzisiejszym emerytom nie miałby kto wypłacać comiesięcznych świadczeń, albo - inaczej - musiałby to robić budżet państwa. Aby robił to budżet, musiałby mieć wyższe dochody, czyli musielibyśmy płacić mu wyższe podatki, a zatem to, co oszczędzilibyśmy na składkach do ZUS, i tak musielibyśmy w dużej mierze oddać. Błędne koło? Oczywiście. Ale zawdzięczamy je 45 latom PRL, który nie zostawiał na kontach ZUS żadnych pieniędzy, tylko przejadał składki, dokładniej - przeznaczał je na wypłaty emerytur. System podobno się nawet do któregoś momentu "dopinał", ale potem zaczęto kupować różnymi przywilejami emerytalnymi przychylność społeczną i się to wszystko zaczęło rozłazić. Rozłazi się zresztą do dzisiaj i dlatego ZUS nie jest w stanie wypłacać emerytur samodzielnie - z naszych składek - tylko musi wyciągać rękę po dotacje z budżetu. Jedynym sposobem na opuszczenie owego błędnego koła byłby jakiś cud. Manna z nieba, która spadłaby na nasz umęczony kraj w postaci spadku (mało prawdopodobne...), gigantycznych zasobów złota skrytych przez Jagiellonów czy Sasów w skale wawelskiej (też niewielka szansa...) albo złóż ropy czy diamentów, które rząd wspaniałomyślnie przeznaczyłby na emerytury i "wyzerował" system - ogłosiwszy, że od tego i tego dnia, wszyscy obywatele rozpoczynający pracę sami są odpowiedzialni za własną przyszłość emerytalną i państwo ani nie określa kto, ile i gdzie ma odkładać, ani do ilu lat należy pracować. Póki co skazany jestem na bismarckowski system "solidarności pokoleń" i boję się, że nic tego nie zmieni. A jeśli, to na gorsze, bo o ile dzisiejsi emeryci dostają co miesiąc mniej więcej 60 proc. ostatniej pensji, to ci nowi, za lat kilkanaście, dostawać będą ok. 30 proc. Czyli ktoś, kto zarabia 2000 zł, dostanie 700 zł. Perspektywa to smętna i naprawdę zachodzę w głowę, dlaczego rządzący już dziś nie biją na alarm i w każdej swej wypowiedzi nie dodają: "Obywatelu, oszczędzaj na emeryturę, bo inaczej będziesz naprawdę cienko prządł". Konrad Piasecki