Zdaje się jednak, że przemiany roku 2015 przewyższają ciężarem gatunkowym te, które jak dotąd wydawały się najbardziej istotne. Chodzi o wybory z lat 1993-1995, kruszące moc pierwszych partii postsolidarnościowych, otwierające drzwi do władzy ludziom dawnego PZPR, a także z rok 2005, który te drzwi ostatecznie zamknął, przesunął scenę polityczną na prawo i wykreował partyjny PO-PiS-owy duopol. To wszystko, co wydarzyło się na politycznej scenie w ciągu ostatnich 12 miesięcy, burzy co najmniej kilka mitów, sądów, a może raczej przesądów, które od lat wydawały się niemal bezdyskusyjne. Szklany sufit, który więzić miał PiS w okolicach 30-procentowego poparcia, okazał się nagle kruchy i nie tak trudny do przebicia. Młody, szerzej nieznany, a i nieszczególnie otrzaskany na ministerialno-parlamentarnych czy choćby i samorządowych stanowiskach polityk potrafił pokonać urzędującego i cieszącego się dobrymi sondażami zaufania prezydenckiego wygę. Rockowy muzyk, sięgający po ostry język i dość mgliste dla wielu wyborców zapowiedzi wprowadzenia JOW-ów, zdobył poparcie, o jakim marzyć dotąd mogli kandydaci stający na trzecim miejscu prezydenckiego podium. I dalej... Ugrupowanie, które w błyskawicznym tempie zostało zbudowane przez umiarkowanie znanego ekonomistę, nieukrywające w dodatku mocno liberalnych ciągot, potrafiło wejść do parlamentu i szybko wykreować się na czołową partię opozycji. Lewica zniknęła z parlamentu, PSL ledwo się w nim utrzymał, a z grona polityków, którzy od początków III RP odgrywali w niej istotne znaczenie, na scenie pozostał, niczym ostatni - choć zwycięski - Mohikanin tylko on, Jarosław Kaczyński. Tym, co różni wszystkie dotychczasowe, nawet najbardziej istotne zmiany sceny politycznej od tych, które obserwujemy od kilkunastu tygodni, jest fakt, że odbywały się one w ramach czegoś, co zwałbym porządkiem III RP. Systemem, w którym panowała niepisana umowa dotycząca granic politycznych sporów, tego, jak daleko można i warto zapuścić się w tworzeniu, wykorzystywaniu i naginaniu prawa, wewnątrz- i międzypartyjnych pojedynkach, parlamentarnych sztuczkach czy retorsjach wobec poprzedników. I jeśli nawet ktoś próbował wykroczyć poza ramy tegoż systemu - jak Andrzej Lepper u początków swej parlamentarnej kariery, czy momentami PiS, w czasach swych pierwszych rządów, to albo zostawał boleśnie skarcony, albo sam dochodził do wniosku, że musi się wtopić w system. Dziś granicę tego, co dopuszczalne czy wyobrażalne, zacierają się, a entuzjazm, temperament, dziarskość i drapieżność poczynań rządzących czyni je trudnymi do przewidzenia, nawet dla nich samych. Wszystko to sprawia także, że reorientacja AD 2015 może mieć wymiar trwałej zmiany paradygmatów polskiej polityki. Już dziś bowiem widać, że jej dynamika, styl jej uprawiania, jej język, jej standardy, jej brutalność w ciągu co najmniej kilku najbliższych lat będą radykalnie różniły się od tego, do czego przyzwyczaiła nas III RP. Ta nowa epoka to czas, gdy przeszkody, które kiedyś rządzący z trudem musieli przeskakiwać, rozwala się przy pomocy jednego mocnego kopnięcia. Czas, w którym parlamentarne procedury stają się mocno umowne, a gdy krępują, można nie zwracać na nie szczególnej uwagi. Czas, w którym elity władzy nie próbują nawet stwarzać pozorów, że zwracają uwagę na opinie inne niż te, które pasują do układanych przez nie same puzzli. Jeśli do tych standardów dojdą kolejne - choćby zdecydowane rozprawianie się z grzesznikami czasów ancien regime’u - polityczne wahadło rozbuja się tak bardzo, że nowe obyczaje staną się standardem polskiej polityki. Skoro robią tak jedni, dlaczego mają krępować się ich następcy? Skoro można rządzić ostro, brutalnie i skutecznie, to czemu tego nie powtarzać? W Europie czuć wiatr tęsknoty za rządami niedzielącymi włos na czworo i zdecydowanie stawiającymi na swoim. Polscy politycy i ich wyborcy także wydają się nieco zmęczeni tym, co prezes PiS-u nazywa imposybilizmem. Przed nami zatem - wszystko dziś na to wskazuje - czasy posybilizmu. I to one nakreślą nowe reguły i kanony polskiej polityki.