Daleko mi do fundamentalnego i radykalnego sprzeciwu wobec ustawy o związkach partnerskich. Uważam, że zwłaszcza pary homoseksualne, niemające innego, jasno zdefiniowanego sposobu na legalizację wspólnego pożycia, powinny dostać taką możliwość. Wizja tego, że w ślad za prawnym opisaniem ich związków pójdzie natychmiastowe żądanie praw do adopcji dzieci, wydaje mi się w polskich warunkach czystą demagogią. W Polsce adopcja obwarowana jest tak wieloma zastrzeżeniami formalno-zwyczajowymi, że nawet pary heteroseksualne mają z nią niemały problem. W praktyce prawo do niej mają wyłącznie małżeństwa z kilkuletnim stażem, przed czterdziestką, niekarane, zdrowe, z dobrymi opiniami. Skoro ten stan rzeczy nikomu nie wadzi, a wiele par nie jest w stanie przejść przez adopcyjne sito, to trudno wyobrazić sobie, by przeszły przez nie związki homoseksualne. O ile jednak homoseksualiści i ich oczekiwania są dla mnie w miarę zrozumiałe, to ciężej przychodzi mi pojęcie, skąd bierze się przekonanie części osób, że związek partnerski ma, w porównaniu z małżeństwem, jakieś cudowne właściwości. W końcu też - tak jak małżeństwo - trzeba po jego rejestrację zgłosić się do państwa, a zatem go sformalizować, uczynić zeń "kajdany", "pęta" czy "więzy". Obowiązki ciążące na partnerach w takim związku nie odbiegałyby szczególnie od tych, jakie ciążą na małżonkach (zwłaszcza te związane choćby z obowiązkami alimentacyjnymi), a i jego rozwiązanie nie musiałoby być szczególnie łatwe. Owszem, jeśli para nie rościłaby wobec siebie żadnych oczekiwań czy pretensji, to zakończenie związku byłoby bezbolesne ekspresowe. Tyle że dokładnie takie samo jest w przypadku bezdzietnych i niekłócących się o majątek małżeństw - trzy, cztery rozprawy i jest po wszystkim (co więcej, jedna z moich znajomych uzyskała rozwód w 29 dni od złożenia pozwu, choć w grę wchodziły dzieci i spór o wysokość alimentów). Jeśli natomiast związek partnerski będzie wiódł spory o pieniądze czy potomków, to i tak skończy przed sądem. Mam poczucie, że ów związek jest dziś mocno zmitologizowany jako jakaś "lekka, łatwa i przyjemna" forma małżeństwa, a po jego wprowadzeniu zwolennicy form "lekkich, łatwych i przyjemnych" szybko dojdą do wniosku, że i ta jest za ciężka, trudna i mało przyjemna, trzeba zatem wprowadzić formę jeszcze lżejszą - i tak będziemy bawić się do końca świata. Wszystko to nie znaczy jednak, że - moim zdaniem - o całej sprawie lepiej byłoby podyskutować, miast odrzucać dość wyważony projekt PO już w pierwszym czytaniu. Marzyłaby mi się też dyskusja na poziomie o co najmniej parę szczebelków mądrzejszym i wrażliwszym niż to, co zaprezentowano w końcu ubiegłego tygodnia w Sejmie. Teksty w rodzaju "w tych relacjach nie ma żadnego pożycia, w tych układach jest co najwyżej tylko jałowe użycie drugiego człowieka traktowanego jak przedmiot" czy "[związki homoseksualne] ekshibicjonistycznie pozwalają obnosić w przestrzeni publicznej skłonności seksualne, czym naruszają poczucie estetyki i moralności" są może akceptowane na pełnych rechotu, z naruszania czegoś, co zdaje im się "polityczną poprawnością" spotkaniach z fanami, ale w sali sejmowej brzmią ponuro i zalatują zwykłą arogancją i grubiaństwem.