Chcę być obywatelem kraju umiejącego odważnie zmierzyć się z własną historią. Chcę, byśmy byli zdolni nie tylko do wbijania się w dumę i celebrowania chwalebnych kart polskiej historii, ale i do narodowego posypywania głowy popiołem za czyny, których dopuszczali się nasi dziadowie. Nie rozumiem, dlaczego bohaterskie czyny jednostek i grup mają świadczyć o wielkości narodu, a zachowania haniebne obciążać tylko ich sprawców i - w pewien sposób - automatycznie eliminować ich ze wspólnoty etnicznej. A takie tony słyszę w wielu, bardzo wielu, zbyt wielu głosach, jakie odezwały się przy okazji nieszczęsnej wypowiedzi pana Comey’a. Polacy byli pierwszym narodem, który stanął do wojny z III Rzeszą i wycierpiał z tego powodu bardzo wiele. Pośród Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata najwięcej jest Polaków. Za pomoc Żydom w okupowanej Polsce groziły najsurowsze kary. Polskie służby policyjne nie uczestniczyły bezpośrednio w Zagładzie (choć bywały wykorzystywane, jako pomoc np. w transporcie Żydów do miejsc koncentracji przed wywiezieniem do komór gazowych). To wszystko jest prawdą. Można i należy ją powtarzać. Ale obok tej prawdy jest też inna prawda o tym, jak wielu Polaków zachowywało się wobec Holocaustu. I to jest prawda mniej chwalebna. "Stosunek ich (Polaków) do Żydów jest przeważnie bezwzględny, często bezlitosny. Korzystają w dużej części z uprawnień, jakie nowa sytuacja im daje. Wykorzystują wielokroć te uprawnienia, często nadużywają ich nawet" - tak pisał w jednej z wersji swego raportu Jan Karski. Dając tyleż ponury, co trudny do zlekceważenia, obraz tego, że Holocaustowi na ziemiach polskich towarzyszyła w dużej mierze obojętność, a często - pewna dawka akceptacji, ze strony Polaków. Opisy wozów czekających aż Niemcy "rozprawią się" z Żydami, by móc rozszabrować należący do nich majątek, wspomnienia tych nielicznych, którym udało się przeżyć, o tym, jak bezwzględnie ich ścigano i donoszono na nich Niemcom (i nie zajmowali się tym tylko szmalcownicy), świadectwa tego, z jakim znieczuleniem rozmawiano i przyglądano się tragedii żydowskich sąsiadów, są niestety zbyt częste, by można było zbyć je machnięciem ręki. A mające sporo z cech pogromów (dokonywane z przyzwoleniem, a nawet za inspiracją niemiecką) tragedie takich miasteczek, jak Jedwabne, Radziłów, Wąsosz czy Szczuczyn, winny być powodem do wstydu i przeprosin, a nie dyskusji i dowodzenia, że mordów dopuszczały się "jednostki", za które nikt, a już na pewno nie wspólnota narodowa czy kraj nie powinien poczuwać się do odpowiedzialności. Oczekujemy od innych żalu za zbrodnie, jakich ich przodkowie dopuszczali się w czasach totalitaryzmów i wojen? Dlaczego sami nie mamy mieć odwagi, by zrobić to samo, gdy haniebnych czynów dopuszczali się nasi współobywatele? I czynili to także z pobudek narodowościowych, a w każdym razie - nie były one w przypadku tych tragedii nieistotne czy nieznaczące. Warto pamiętać, że cechą mądrych narodów i wolnych krajów jest umiejętność rozważnego zmierzenia się z własnymi dziejami, czynienie z nich powodu do dumy, ale też zdolność do wskazania i opisania tego, co na dumę nie zasługuje. I myślę sobie, że naprawdę nie stanie się nic strasznego, gdy pamiętając o narodowych powstaniach, bitewnych szturmach, chwalebnych obronach i chuchaniu w narodowy kaganek, obejrzymy czasem film taki jak "Ida" albo przeczytamy książkę taką jak "Sąsiedzi". Bo naprawdę nie jest tak, że nasze narodowe dzieje są wyłącznie pasmem martyrologii i heroizmu. I nie ma w nich miejsca na światłocienie. I szarości. Albo nawet czernie. Konrad Piasecki