Kiedy zobaczyłem Ludwika Dorna, który ( jeszcze jako minister in spe) wychodząc z mszy uświęcającej rządowy start oganiał się do dziennikarzy i z miną superVIPa mówił: "A teraz to proszę kontaktować się ze mną przez rzecznika", pomyślałem: "Oho, zaczyna się...". Potem były jeszcze akademickie wywody nowej minister finansów nt. szkodliwości supermarketów, nieporadne tłumaczenia Zbigniewa Wassermana opowiadającego historię jaccuzowego zamachu, był Roman Polko opowiadający o tym, komu i jakie uprawnienia odbierze, i stwierdzenie ministra środowiska, że nie przeszkadza mu szef gabinetu wyciągnięty wprost z ławy oskarżonych, bo "Dopóki nie ma wyroku człowiek jest czysty". Medialne początki rządu wyglądały ponuro. Premier i ministrowie co i rusz wydawali ciche (acz skuteczne) zakazy publicznego udzielania się coraz to nowym osobom. I w końcu na placu boju w roli ratownika rządowego PR został sam premier (który nota bene ma w roli ratownika pewne doświadczenia, bo w młodości był WOPR-owcem). Trzeba przyznać, że Kazimierz Marcinkiwicz, jak dotąd, radzi sobie całkiem nieźle. Jego prodziennikarska elastyczność zasługuje na uznanie. "Czy premier może przyjść do nas na dwa słowa?" - pytają dziennikarze w samolocie lecącym do Brukseli - i premier przychodzi. Telewizja namawia go na spacer po Londynie - szef rządu kroczy po Trafalgar Square i opowiada, jak to wpadał do Anglii na kursy językowe. Fotoreporterzy krzyczą: "Panie premierze, niech pan poodbija piłkę" (którą dostał od siatkarek), i Marcinkiewicz z uśmiechem podbija... Pisze listy do czytelników "Faktu", łapiącemu go na dziwnych biznesowych powiązaniach "Wprostowi" udziela w tydzień później wywiadu. Mówi dużo i chętnie - choć często tak, by nic nie powiedzieć, i nie boi się pytań. W porównaniu z ukrytym przed światem Belką, warczącym na dziennikarzy Millerem czy zastrachanym Buzkiem różnice widać gołym okiem. Tylko pytanie - czy premier długo tak pociągnie? Bo na razie rząd podejmuje tylko takie decyzje, które nie narażą go na krytyki, i pławi się w urokach miodowego miesiąca. A one pozwalają premierowi unikać takich sytuacji jak ta, której świadkiem byłem przed kilkoma miesiącami... Też miało być miło, też któryś z mądrych specjalistów od wizerunku wymyślił, że pokaże szefa rządu w otoczeniu najmłodszych. Marek Belka poszedł na spotkanie z dziećmi, odbywające się w ogrodach Kancelarii Premiera. Było głaskanie dziateczek po głowach, były wspólne doświadczenia chemiczne i wrzucanie piłki do kosza. Tyle że dzień wcześniej okazało się, że ten sam Belka skłamał, mówiąc o tym, że nie miał żadnych związków z peerelowskimi specsłużbami. Ten kontrast - tu zmory komunistycznej przeszłości, tu starający się zachować dobrą minę Belka - wywoływał mieszaninę żałości z zażenowaniem. Wszyscy następcy Belki muszą pamiętać, że ocieplanie wizerunku musi mieć swój czas i miejsce. A miodowy miesiąc rządu lada tydzień dobiegnie końca, lada tydzień wyrastać zaczną schody, pojawią się pierwsze poważne wpadki i zobaczymy, czy i wtedy Kazimierz Marcinkiewicz zachowa uśmiech i odwagę stawania oko w oko z dziennikarzami. Jeśli tak - czego sobie i Państwu życzę - to będziemy mieli pierwszego w historii premiera, który lepiej kontynuował (a może i kończył) niż zaczynał. Konrad Piasecki