"Może czy nie może?", "Czy 'zdeklarowana' znaczy obnosząca się i demonstrująca, czy tylko jednoznaczna", "Skoro lesbijka - nie, to co z rozwódką czy rozwodnikiem?". Od tygodnia prowadzę sobie takie właśnie wewnętrzne polemiki, które zapoczątkował, dość nieszczęśliwy wywiad Elżbiety Radziszewskiej dla "Gościa Niedzielnego". Jej stanowcza deklaracja, że katolicka szkoła może nie zatrudniać homoseksualistów, sprowadziły na głowę pani minister gromy, które wzmocnił jej - jeszcze bardziej nieszczęśliwy - lapsus ujawniający orientację seksualną telewizyjnego rozmówcy. O tej drugiej historii nie ma chyba sensu pisać, bo wierzę, że pani minister nie miała złych intencji, a tylko "tak wyszło", natomiast temat seksualnej orientacji i - szerzej - pozaszkolnej postawy nauczyciela, wydaje mi się arcy-ciekawy. "Czy rodzice powinni wiedzieć, że nauczyciel ich dziecka jest homoseksualistą" - zapytał swych czytelników "Superexpress". "Tak" odpowiedziała zdecydowana większość. Ta sama większość odpowiedziałaby zapewne, że nie chciałaby, by homoseksualista uczył ich dziecko. A ciekaw jestem jak odpowiedzieliby na pytanie "czy rodzice powinni wiedzieć, że nauczyciel ich dziecka ma ponadprzeciętny temperament seksualny", albo "... że ma dużą ilość partnerów seksualnych". Czemuż rodzice mieliby bardziej bać się seksualnego mobbingu (bo rozumiem, że o to chodzi w tej potrzebie wiedzy) nauczyciela homo- niż hetero- seksualnego? I dlaczego w ogóle orientacja seksualna ma być tematem rozmowy podczas przyjmowania do pracy? Nawet w szkole katolickiej. Rozumiem, że takie szkoły chcą tworzyć jakąś quasi-społeczność złożoną z katolików - osób o podobnej wrażliwości światopoglądowej, ale homoseksualizm - podobnie jak i fakt bycia rozwódką czy rozwodnikiem, nie wyklucza bycia osobą wierzącą. To prawda, że w obu tych przypadkach mamy do czynienia z niemożnością przystępowania do sakramentu komunii, ale - jako żywo - nie jest tak, że niestandardowy żywot seksualny wyklucza ze wspólnoty kościoła. "No, tak" - myślę sobie przeprowadziwszy taki wewnętrzny wywód - "ale czy to znaczy, że żadne z zachowań seksualnych nie są dla nauczyciela dyskwalifikujące?" . Oczywiście nie chodzi o zachowania karalne - bo tu nie ma o czym mówić - ale czy np. nauczyciel, który publikowałby swoje erotyczne zdjęcia w internecie, też byłby akceptowalny? I tu już mam większy problem, bo tolerancja - tolerancją, ale są takie postawy, które nie budują pedagogicznego i wychowawczego autorytetu. Podobnie byłoby zresztą z homoseksualistą, który demonstrowałby swoje hedonistyczno-libertariańskie zachowania publicznie i nie kryłby ich przed uczniami. Wtedy miałbym wątpliwości, nie tylko, czy może pracować w szkole katolickiej, ale w ogóle w jakiejkolwiek placówce wychowawczej. Myślę sobie, myślę i dochodzę do wniosku, że w casusie "lesbijka w katolickiej szkole" nic nie jest absolutnie jednoznaczne i z góry przesądzone. Konstytucyjny zapis o zakazie dyskryminacji - z jakiegokolwiek powodu - ma tu jednak swoje zastosowanie. I dlatego - kto jak kto - ale akurat minister, zajmująca się piętnowaniem i ściganiem nierównoprawności, powinna być w tej sprawie dużo bardziej ostrożna, a na pewno nie stać na czele tych, którzy ferują werdykty podsycające atmosferę umiarkowanej - mówiąc delikatnie - polskiej tolerancji dla seksualnych odmienności. Konrad Piasecki