Zawsze byłem sceptyczny wobec takiego gestu, uważając, że w centrum stolicy w pierwszej kolejności powinien powstać monument upamiętniający wszystkie ofiary katastrofy. Ale skoro słyszę, że pomnik ofiar już jest, na Powązkach, to może Warszawa, w imię zasypywania politycznych rowów i w imię przychylenia się do oczekiwań licznej (choć nie statystycznie dominującej) grupy swoich mieszkańców i obywateli kraju, byłaby w stanie wykonać taki krok? Nie, nie sądzę, by historia oceniła Lecha Kaczyńskiego jako wybitnego prezydenta. Gdyby nie tragiczna śmierć, dziejopisowie za 100 czy 200 lat pewnie by o nim wspominali rzadko i bez szczególnych emocji. Ale bez wątpienia, skoro zginął w tak dramatycznych i absolutnie wyjątkowych okolicznościach, historia go zapamięta. I opisywać będzie w jasnych barwach, jako człowieka, który w latach trudnych wyborów stanął po właściwej stronie, a potem sumiennie i uczciwie pracował dla wolnej Polski. Dramat katastrofy smoleńskiej dodaje mu nimbu, tego czegoś, co sprawia, że nie powinniśmy skupiać się na politycznych czy ludzkich słabościach, czy oceniać go przez pryzmat kontrowersyjnych (choć nie niegodnych czy kompromitujących) zachowań i decyzji. Tak jak Amerykanie mówią: "right or wrong - my country", powinniśmy wszyscy umieć powiedzieć: "dobry czy zły, ale to był nasz prezydent". Gdyby kogoś, kto żył w Polsce przedwojennej, przenieść z roku powiedzmy 1938 do Warszawy roku 2014 i pokazać pomniki i nazwy ulic upamiętniających przedwojennych polityków, popadłby w niemałe zdumienie. Autokratyczny autor zamachu stanu, stojący kilkaset metrów od swego największego antagonisty, antysemity i wielbiciela Mussoliniego. Niespełna kilometr dalej, na cokole, więzień brzeski, który wysyłał na protestujących robotników oddziały policji, którego ów autokrata obalał przy pomocy wojska. Dalej polityk, który w czasie obalania rządu tego poprzedniego, czyli zamachu majowego, zajmował siedzibę Polskiej Agencji Telegraficznej, potem był urzędnikiem średniego szczebla, by wreszcie zostać komisarycznym zarządcą Warszawy. I jeszcze inżynier, który przeszedł do historii jako najkrócej urzędujący prezydent Polski, przyglądający się niepopularnemu premierowi, który zasłużył się Polsce i światu głównie tym, że świetnie grał na fortepianie. Oczywiście, że w tych opisach pominąłem największe zasługi tych pomnikowych dziś postaci, narysowałem ich nieco karykaturalne portrety, nie oddałem całej złożoności ich politycznych dokonań. Ale czyż nie tak samo dzieje się z Lechem Kaczyńskim? Przy złej woli można opisać go jako postać niemal demoniczną albo skarlałą, ale przy odrobinie dobrej - sławić go jako rozsądnego prawnika, aktywnego uczestnika opozycji lat siedemdziesiątych, jednego z doradców komitetu strajkowego, internowanego w stanie wojennym, działacza podziemnej Solidarności, kluczową postać odradzającego się związku, uczestnika obrad Okrągłego Stołu, urzędnika państwowego, prezesa NIK, pierwszego prezydenta Warszawy wybranego w powszechnych wyborach, prezydenta Polski, który zginął tragicznie w katastrofie smoleńskiej. Porównawszy to z zasługami np. Wincentego Witosa czy Gabriela Narutowicza to naprawdę mało? Odwołałem się do tradycji amerykańskiej. Podoba mi się w niej, że byli prezydenci - niezależnie od politycznych ocen im współczesnych, są postaciami, które trafiają do demokratycznego panteonu. Z wyjątkiem nielicznych, którzy - jak Nixon (choć i tu czas łagodzi rany) - odchodzili w niesławie, mają swoje biblioteki, lotniskowce, pomniki, autostrady czy porty lotnicze. Na przykład prezydentura i postać Johna F. Kennedy’ego naprawdę niczym szczególnym (z wyjątkiem budzącego wciąż spory zamachu) się w historii nie zapisała, ale JFK ma i swoje lotnisko, i pomnik, i muzeum, i bibliotekę, centrum kosmiczne, szkoły, ulice.... Skoro Amerykanie są w stanie uwolnić się od wiecznej dyskusji "czym sobie prezydent zasłużył na pomnik", czy my nie moglibyśmy uwolnić się od małostkowych sporów? Konrad Piasecki