Nieczęsto zapuszczam się na drugą stronę Wisły. Nie żebym uważał to za jakiś powód do chwały, bo urodziłem i wychowałem się na warszawskiej Pradze. Po prostu - rzadko mam tam jakiś interes. Ostatni zdarzyło mi się jednak przejeżdżać mostem Poniatowskiego, tuż obok budowy Stadionu Narodowego. I przyznaję - wygląda to imponująco. Dziesiątki dźwigów, setki koparek, ciężarówek, spychaczy, mnóstwo uwijających się robotników. Nie dam głowy, czy tak jest rzeczywiście, ale wygląda mi to na największą budowę w Polsce. Tej samej Polsce, która tak rozpaczliwie potrzebuje wielkich inwestycji infrastrukturalnych. Tej samej, której stołeczny dworzec główny, jest szarą, brudną, sypiącą się halą wystawiającą fatalne świadectwo krajowi, który pozwala, by wyglądała ona tak a nie inaczej. Tej, która budowę autostrad rozkłada na dziesiątki lat i wciąż nie może połączyć nimi wschodu z zachodem i północy z południem. To też ta sama Polska, w której jeszcze przed dziesięcioma laty pociąg z Warszawy do Gdańska jechał trzy i pół godziny, a dziś jedzie ponad pięć, do Krakowa można było dojechać wtedy w dwie godziny i trzydzieści minut - dziś jedzie się trzy (choć najczęściej trochę dłużej, bo pociąg się spóźnia). I w tejże Polsce inwestuje się grube miliardy w budowę czterech wielkich stadionów, które - powiedzmy sobie wprost - potrzebne nam są jak..., no może nie jak dziura w moście, ale na pewno nie jest to, dla naszego życia codziennego, potrzeba najważniejsza i najbardziej paląca. Organizacja Euro miała być gigantycznym skokiem infrastrukturalno-cywilizacyjnym. Autostrady, drogi, zmodernizowana sieć kolejowa, rozbudowane lotniska - wszystko to cieszyć miało Polaków jeszcze długo po ich zakończeniu. Szybko zaczęto przebąkiwać, że nie będzie nas stać na wszystko, że czasu mało, pieniędzy jeszcze mniej, że siły i możliwości będą ograniczone. Po jakimś czasie, nikt już nie mówił o skoku. Podstawowym hasłem stało się stwierdzenie "Najważniejsze są stadiony. Jak je zbudujemy, to nikt nam Euro nie zabierze". I zgodnie z tym hasłem skupiono się na nich. Budowy ruszyły, zapewne zdążymy je skończyć na czas, mistrzostwa się tu odbędą, tylko pytanie - co potem? Dziś wygląda na to, że po piłkarskiej fieście zostaną nam wielkie stadiony, które przez większość roku straszyć będą pustką i brakiem pomysłu na to, jak je zagospodarować. Najgorzej będzie w Warszawie - która nie tylko, że buduje Stadion Narodowy, to na dodatek inwestuje ponad 300 milionów w rozbudowę stadionu Legii. Poziom naszej piłki nożnej nie daje żadnych podstaw, by móc marzyć o sprowadzaniu na towarzyskie mecze światowych potęg - które z kolei przyciągnęłyby publiczność. Rozgrywki klubowe w polskich warunkach są mieszanką piłkarskiej słabości i stadionowego chamstwa, sprawiającą, że niewielu jest odważnych i zdeterminowanych, którzy mają ochotę zapełniać stadiony. Po tym jak rozlegnie się ostatni gwizdek finałowego meczu Euro, polskie stadiony tych mistrzostw będą smutnymi pomnikami snów o potędze i mrzonek o tym, jak też zmienić miały one nasz kraj. Wiem, że dziś to płacz nad rozlanym mlekiem, że czasu nie cofniemy i że teraz musimy już iść do przodu. Ale niechże doświadczenia z Euro nauczą nas czegoś, nim przystąpimy (a zdaje się, że coraz bardziej lęgnie się ten pomysł w głowach naszych polityków) do walki o organizację Igrzysk Olimpijskich roku 2020 czy 2024. Konrad Piasecki