Granicę tej śmieszności najbardziej (czy kogoś to jeszcze dziwi?) przekroczył Janusz Palikot. Wiekopomne oświadczenie, że generał Jaruzelski dostrzega w nim przyszłego lidera lewicy, było najbardziej kuriozalnym z lewicowych kuriozów tygodnia. Oto polityk współkreujący ruch, mający ambicję brylowania na europejskiej scenie politycznej, prezentujący się jako entuzjasta swobodnych obyczajów, gejowskich małżeństw, wolnej marihuany i jeszcze większej wolności słowa, odwołuje się do kogoś, kto był zaprzeczeniem wszystkich tych entuzjazmów. Pomijam już nawet względy polityczno-moralne i moje zadziwienie powoływaniem się na autorytet komunistycznego aparatczyka, który z zapałem budował i chronił autorytarne państwo, jako kogoś, kto ma namaszczać liderów jakiejkolwiek partii. Ale też chyba każdy, kto pamięta ponurą polską rzeczywistość lat 80., w której władze tępiły swobody intelektualne, polityczne czy kulturalne, interesowały się w ramach akcji "Hiacynt" homoseksualistami (bo a nuż takiego geja da się szantażem zmusić do współpracy), a do narkotyków podchodziły z pełną wrogością, popaść może w zdumienie, że dla polskiej lewicy AD 2013 twórca tamtego systemu może być wartym uwielbienia i przypominania wzorcem. Ale i inni politycy lewicy dzielnie sobie w walce o laur "wpadkowicza tygodnia" radzili. SLD wyrzucało Kalisza i to rękoma "polityczki" (zdaje się, że to jest obowiązujący dziś kanon), o której jeszcze dwa lata temu Leszek Miller mówił, że o ile "w polityce warto być zabawnym, ale nie warto być śmiesznym", to ona "rzadko jest zabawna, ale za to zawsze śmieszna", i że "jest dla SLD obciążeniem". Powracający jakoś niemrawo do politycznej gry Kwaśniewski co się pojawia, to coś jest nie tak. Najpierw dał się złapać na konszachtach z Millerem - co wyraźnie było mu nie w smak, potem zorganizował konferencję na tle żaluzji i kaloryferów, a teraz był w - powiedzmy - nieszczytowej formie podczas konferencji inaugurującej działania Europy Plus, czym skutecznie zniweczył wartość propagandową całego wydarzenia. Do tego wszystkiego doszła jeszcze historia zapraszania Lecha Wałęsy na kongres SLD. Może byłaby ona i pięknym dowodem na umiejętność porozumiewania się ponad podziałami, gdyby nie - dręczące nawet polityków SLD - podejrzenia, że i zapraszający, i zapraszany nie za bardzo wiedzą, co z zaproszeniem począć. "Po co nam ten Wałęsa? Zwłaszcza po wyganianiu gejów za mury Sejmu?" - pytali retorycznie politycy Sojuszu. Sam Wałęsa nie ułatwiał im przełykania gorzkiej pigułki, nazywając Oleksego, utyskującego na działania Millera, "niskim starym komuchem" i zapowiadając z właściwym sobie wdziękiem, że podczas kongresu powie lewicy, że choć ona dużo obiecuje, to niewiele potrafi zrealizować i poprzestaje na hasłach. Zmęczenie PO-PiS-owym klinczem daje lewicy spore szanse na odbicie się od dna. Powrót Kwaśniewskiego, bez wątpienia, te szanse potęguje, ale jeśli krajobraz na lewicy będzie wyglądał tak, jak wyglądał w minionym tygodniu, jeśli zamiast jednej silnej drużyny będzie prezentowała się jak zbieranina sfrustrowanych i skłóconych polityków "po przejściach", to roztrwoni szybko szanse, jakie dał jej los, i nie wyskoczy ponad zarezerwowane dla niej kilkanaście sondażowych procent.