Nie ma chyba bardziej oderwanego od realiów, wyidealizowanego i nieprawdziwego politycznego mitu niż wiara w to, że jednomandatowe okręgi są antidotum na słabości polityki. JOW-y, zdaniem ich wielbicieli, mają uzdrawiać, dopingować, likwidować "partyjniactwo", wytwarzać więź między wyborcą a jego posłem i być swoistym powrotem do ideałów demokracji bezpośredniej, symbolizowanych choćby przez plemienne wiece. Czuję, że jednomandatowe okręgi wyborcze, wraz z rejestracją kandydatury ich gorącego zwolennika Pawła Kukiza, mogą stać się jednym z bardziej nośnych tematów tej kampanii. Tematem, który rozbudzał będzie wyobraźnię, kusił swą wyrazistością i naiwną wiarą w to, że na drodze do wprowadzenia JOW-ów stoi spisek partii, blokujących to piękne i jakże "prospołeczne" rozwiązanie. A skoro tak, to podrzucę Szanownym Czytelnikom parę wątpliwości, które sprawiają, że moja naturalna sympatia do JOW-ów podszyta jest jednak znacznie większymi wątpliwościami i podejrzeniami, że niczego by one nie uleczyły, a dostarczyły dodatkowych trosk i zmartwień...Oto one. Praktyka funkcjonowania okręgów jednomandatowych dowodzi, że system ten raczej usztywnia i utwardza partyjną strukturę niż czyni w niej rewolucję. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone - kraje o najtrwalszym przywiązaniu do JOW-ów, są zarazem krajami, gdzie podziały na labourzystów i torysów czy demokratów i republikanów są stałe niczym - niemalże - ich parlamentarne demokracje. U nas system JOW-ów - moim zdaniem - także sprawiłby, że dwuwładzą PO-PiS "cieszylibyśmy" się jeszcze długie lata. Czego zresztą doskonale dowodzi rzeczywistości senacka. JOW-y w wyborach senackich sprawiły, że izba ta jeszcze doskonalej podzielona jest między dwie największe partie, a senatorów, którzy dostali się doń bez poparcia Platformy czy PiS-u, jest tam - uwaga - trzech! Załóżmy przez moment, że nowy system wyborczy rzeczywiście zmieniłby przyzwyczajenia i oto nagle do Sejmu zaczęliby trafiać masowo niezależni, bezpartyjni kandydaci reprezentujący swe lokalne społeczności. I na 460 posłów mielibyśmy np. 200 posłów "partyjnych" i 260 "społecznych". Jakże z takiej wesołej i rozbrykanej - z natury rzeczy - gromadki wyłonić rząd? Kto miałby podjąć się jego tworzenia? Jak stworzyć w miarę trwałą większość, która sprawiałaby, że polityka byłaby w miarę przewidywalna i "planowalna"? Boję się, że dopiero to zamieniłoby ją w koszmar destabilizacji i sporów. JOW-y byłyby ostatecznym kresem marzeń o zmniejszeniu liczebności parlamentu. Wg obecnych realiów jeden poseł przypadałby na ponad osiemdziesięciotysięczną rzeszę wyborców. Czy ktokolwiek i kiedykolwiek przystałby na to, by w przyszłości zaczął przypadać na setkę tysięcy czy nawet na dwie setki? Wręcz przeciwnie, wraz z wprowadzeniem JOW-ów zaczęto by raczej oczekiwać, że poseł będzie w stanie nawiązać kontakt z każdym wyborcą, a zatem ich liczba powinna raczej rosnąć niż maleć. I tak to zamiast odchudzania klasy politycznej, mielibyśmy jej rozrost. Nie odmawiam zwolennikom jednomandatowych okręgów dobrych intencji. Też uważam, że polskiej polityce przydałoby się trochę świeżego powietrza i mądrych ludzi, którzy mieliby ochotę się nią zająć bez partyjnego pancerza. Ale JOW-y nie byłyby krokiem w takim dobrym i pożądanym kierunku, bo efekt ich wprowadzenia byłby dokładnie przeciwny do tego, jaki marzy się ich wielbicielom. Konrad Piasecki