O tym, że nowa ustawa dostarczy rządzącym problemów, wiadomo było od dobrych kilku tygodni. Choć uchwalono ją w maju, to prace nad listą leków refundowanych i negocjacje z firmami farmaceutycznymi szły jak po grudzie, a - by rzecz ująć bardziej precyzyjnie - w ogóle nie szły, bo w szale wyborów i przesiadania się Ewy Kopacz na fotel marszałka Sejmu, ministerstwo jakoś nie miało do nich głowy. Podobnie zresztą jak lekarze i ich związki nie miały głowy do przyglądania się procesowi przygotowywania nowej ustawy, bo, jak uroczo przyznał jeden z ich szefów, "to by była strata czasu i energii". Gdy jedni liczyli najwyraźniej, że jakoś to będzie, a drudzy zachowywali energię na lepsze czasy, okazało się, że czas jest nieubłagany, po grudniu przyjdzie styczeń, a wraz z jego nadejściem ustawa wejdzie w życie. Ministerstwo zaczęło więc pospiesznie negocjować i tworzyć listę, a lekarze przyjrzeli się ustawie i z oburzeniem zaczęli pokrzykiwać, że się im nie podoba. Pokrzykiwanie nie robiło szczególnego wrażenia na ministerstwie - bo ono w nerwach i pocie czoła pracowało nad listą, a gdy w końcu, na dwa tygodnie przed końcem roku, doszło do spotkania na szczycie, Naczelna Rada Lekarska zapewniła, że nie będzie zanadto uprzykrzała życia pacjentom, co ukoiło niepokój resortu. Jak się okazało - złudnie... Nowy rok nadchodził, lista leków okazywała się dziurawa niczym szwajcarski ser, w pośpiechu coś na nią wpisywano, tłumaczono (absurdalnie tak, że aż boli) że coś z listy zniknęło, bo "może być rakotwórcze" (to jak można to było w takim razie dopuścić i utrzymywać na liście jakichkolwiek leków?), a potem do gry weszli lekarze i ich pieczątki. Jeszcze w sylwestrowy poranek premier groźnie mówił, że "lekarze, którzy będą zachowywali się niegodnie, którzy będą utrudniali pacjentom życie, będą podlegali konsekwencjom", jeszcze minister parokrotnie powyrzekał na tych swoich kolegów, którzy męczą chorych, starców i dzieci, jeszcze premier huknął, że "istota ustawy refundacyjna jest nie do ruszenia" a potem... A potem rząd, po cichu zaczął - jak mówił do Jasia Pan Majster w Kaberecie Dudek - "mięknąć". Gdy cała Polska skupiła się na niesamowitej historii poznańskiego prokuratora-samobójcy, Rada Ministrów postanowiła zgodnie zliberalizować przepisy i zdjąć z lekarzy groźbę finansowych kar za wypisanie błędnych recept. Z punktu widzenia nieszczęśników-pacjentów to pewnie dobrze, bo bieganie po aptekach w poszukiwaniu leków z refundacją jest nie tylko upokarzające, ale i groźne dla zdrowia (choć ciekaw jestem czy okaże się, że per-saldo zyskali czy stracili finansowo na nowych przepisach). Z punktu widzenia oceny "reformatorskiego zapału" rządu rzecz ma się dużo gorzej. Bo jeśli od miesięcy przekonywano nas, że "system trzeba uszczelniać" i że "tam gdzie wydawane są publiczne pieniądze tam musi być odpowiedzialność finansowa", to patrząc na wczorajsze decyzje można mieć poważne wątpliwości i co do zapału, i co do konsekwencji rządzących. A to źle wróży przyszłym reformom. Bo jeśli po 9 dniach, umiarkowanie uciążliwego protestu, rząd się poddaje i zmienia przepisy, które miały być kluczowe dla poprawy stanu rzeczy, to jak zachowa się w przypadku innych, równie, a kto wie czy nie bardziej bolesnych, zmian? Konrad Piasecki