Każda opozycja, zwłaszcza w trudnych i gorących czasach, jest w niewesołej sytuacji. Wydarzenia biegną wartko, euro się sypie, Unia kuleje, rząd zgłasza pomysły, które trudno w czambuł i gremialnie potępić, a na to, co ma do powiedzenia Polsce i światu PiS, mało kto zwraca uwagę. A raczej mało kto zwracałby uwagę, gdyby partia Kaczyńskiego mówiła językiem stonowanym i wyważonym. Gdyby przekonywała, że pomysły Sikorskiego przyjmuje krytycznie, a poziom przestępczości wymaga zastanowienia się nad polityką karną, zapewne odnotowano by jej słowa drobną czcionką na końcu artykułów, o ile nie wyłącznie w agencyjnych depeszach. PiS ma przed sobą zadanie jeszcze bardziej utrudnione, bo ani nie budzi szczególnej sympatii mediów, ani nigdy nie był szczególnie wyrazisty w sprawach europejskich (to, co działo się przy traktacie lizbońskim, było tego najlepszym przykładem), a co gorsza, pojawiła mu się groźna konkurencja w postaci rozłamowców spod znaku Solidarnej Polski. Musi więc nie tylko nadrabiać "grzech" podpisania traktatu, ale też przelicytowywać i "przykrywać" rywali w walce o serce tych samych wyborców. Na subtelności i sympatię mediów macha więc ręką i robi co może, by nie wypaść z gry i zwrócić na siebie uwagę świata. Czy tego wymaga sytuacja czy nie - krzyczy gromko, używając słów z najwyższej polityczno-emocjonalnej półki, rozdaje ciosy na lewo i prawo, robiąc wszystko zgodnie z hasłem "niech nas zobaczą" (zaczerpniętym zresztą z zupeeeeełnie innej kampanii). Zabieg to - bez wątpienia - skuteczny. Mimo solidnego i bolesnego pakietu reform, zawieruchy europejskiej czy nieoczekiwanych zatrzymań ważnych generałów, PiS potrafi zdominować media dyskusją o karze śmierci czy rozważaniami na temat IV Rzeszy, która zamknie Polaków w rezerwatach, pojąc ich wódką i zarażając grypą. Echa ich słów odbijają się szeroko, a partia Kaczyńskiego zarabia na opinię hiper-twardej opozycji, która zrobi, co może, by odróżnić się od rządzących, być dla nich może i nieco rozwichrzoną i nonkonformistyczną, ale wyrazistą alternatywą. Politycy PiS nie kryją zresztą szczególnie, że to, co robią, robią z zamysłem i premedytacją, a ich oferta obliczona jest na sytuację kryzysu i katastrofy. Gdy Polakom zajrzy w oczy recesja, ludzie zaczną gremialnie tracić pracę, ceny będą rosnąć, a zarobki spadać, wyborcy - tak kalkulują politycy największej partii opozycji - zwrócą się ku tym, którzy są wyraziści i radykalni. "Będą mieli do wyboru nas i Palikota. Trzeba zrobić wszystko, by wybrali nas" - mówią działacze PiS. Gorzej dla nich (a lepiej dla naszego skołatanego kraju) będzie, gdy ten scenariusz nie stanie się faktem, a przez kryzys będziemy przechodzili umiarkowanie suchą nogą. Bo to, co dzisiaj jest obliczonym na przyszłe sukcesy radykalizmem, raczej nie będzie napędzać PiS-owi nowych zwolenników, a zaryzykuję twierdzenie, że zmęczeni twardą i jednoznaczną retoryką, dotychczasowi sympatycy mogą zacząć się od niego odwracać. To ryzykowna i trudna rozgrywka, zważywszy na to, że pomni dotychczasowych doświadczeń, mniej zdecydowani wyborcy z każdą kolejną kampanią będą mieli coraz większe problemy, by "kupić" maskę racjonalnej, chłodnej, zdroworozsądkowej i gotowej do współpracy partii, którą PiS zwykł był zakładać tuż przed każdymi wyborami. Prawo i Sprawiedliwość gra więc va banque: albo "ustrzeli" wreszcie tryumf na miarę "drugiego Budapesztu", albo będzie motać się, kurczyć i karleć w coraz bardziej zaciętej walce z rządzącymi i rywalami z opozycji. Konrad Piasecki