W tej historii coś mi zgrzyta, coś uwiera, coś niepokoi. Moskwa? Kaczyński? Jaruzelski? Te klocki są jak wyjęte z różnych układanek - nie będą do siebie pasować choćbyśmy nie wiem jak mocno i jak sprytnie próbowali je wciskać. Prezydent, który nie raz i nie dwa dowodził i słowem, i czynem, że gardzi polityczną poprawnością i lekce-sobie-waży sympatyczne, acz puste gesty podszyte wymogami savoir-vivru, zapałał nagle szacunkiem do autora stanu wojennego? Uznał, że 9 maja miejsce ich obu jest na moskiewskiej trybunie honorowej? Tej samej, która miała tak parzyć jego poprzednika? Coś się tu nie klei... Jestem gorącym orędownikiem dobrych politycznych obyczajów i zdroworozsądkowego manifestowania ciągłości rządów - mimo politycznych zmian. Wałęsa godzący się z Kwaśniewskim, premierzy witający w gabinecie swych następców, ordery wręczane przez prezydentów ponad podziałami i zaszłościami, napełniają mnie radością i wiarą w to, że nawet w pędzie i szaleństwie polityki jest miejsce na chwilę rozwagi. Mam jednak poważne wątpliwości, a chyba nawet i pewność, że umieszczanie wspólnego wyjazdu pary Kaczyński - Jaruzelski w tym właśnie katalogu pięknych politycznych gestów jest nadużyciem i to nadużyciem - jak podejrzewam - motywowanym prostą, by nie rzec prostacką, polityczną kalkulacją. Sny o wyborcach lewicy i wielbicielach generała, którzy zagłosują w drugiej turze na Lecha Kaczyńskiego, są tak bardzo kuszące, że najwyraźniej przyćmiły sztabowi prezydenta pamięć wydarzeń minionych i słów, które padły, a które dziś wracają jak uprzykrzony ból zęba. "Prezydent nie powinien jechać do Moskwy. Jedzie być może dlatego, że Moskwa dysponuje takimi dokumentami dotyczącymi przeszłości prezydenta, które go czynią niesuwerennym w jego decyzjach" - tak mówił przed pięciu laty Jarosław Kaczyński. Jego partyjni podwładni byli jeszcze ostrzejsi: "Wyjazd z gen. Jaruzelskim, przywódcą państwa komunistycznego, to aktywna promocja komunizmu. To jest demonstracyjna aprobata dla komunizmu, dla zniewolenia, które komunizm przyniósł na ziemie polskie. Wyjazd w obecności generała Jaruzelskiego oznacza aprobatę dla tradycji komunistycznej i dla wasalnych relacji między Polską a ZSRR". Gdy Kwaśniewski jechał do Moskwy, na jego głowę sypały się gromy ze strony walczącego wówczas o prezydenturę dla Lecha Kaczyńskiego obozu PiS. Mówiono wówczas o niechęci Kremla do rozliczeń, o prowokowaniu Polski, o fałszowaniu historii... Sytuacja, nastrój stosunków polsko-rosyjskich i postawa Kremla nie zmieniły się przez ostatnich pięć aż tak bardzo, by uznać tamte słowa za niebyłe. Jeśli w polityce jest coś takiego jak konsekwencja, to już sam wyjazd prezydenta na moskiewskie uroczystości dziwi, a zabieranie na pokład prezydenckiego samolotu PRL-owskiego dygnitarza, z najpiękniejszą nawet kartą wojenną - szokuje. A w dodatku - z punktu widzenia politycznych kalkulacji - wydaje się być askuteczne. Podejrzewam bowiem, że wielbiciele generała o wiele lepiej zapamiętają prezydentowi jak żenujące było zachowanie jego kancelarii po przyznaniu Jaruzelskiemu Krzyża Zesłańców Sybiru, z jakim przekonaniem Lech Kaczyński zapowiadał zdegradowanie generała i jak ochoczo podpisywał ustawę pozbawiającą go emerytalnych przywilejów. Patrząc na to co się dzieje, słyszę dobiegające gdzieś z boku i oddali słowa Churchilla, który po Monachium rzekł: "Nasz rząd miał do wyboru hańbę i wojnę. Wybrał hańbę, a wojnę będzie miał i tak". Podobnie jest chyba ze zgniłym kompromisem i niechęcią zwolenników Jaruzelskiego dla prezydenta. Jeśli Lech Kaczyński wybierze kompromis, to przed ich niechęcią i tak go to nie uratuje. Konrad Piasecki