"Zatankujcie samochód, właściciele cystern właśnie ogłosili strajk i nie wiadomo, czy na stacjach nie zabraknie paliwa" - mówi mi właścicielka naszego apartamentu na greckiej Thassos. Strajki to jeden z niewielu, widocznych dla turysty, dowodów na to, co przeżywa "chory człowiek Europy". A to kontrolerzy lotów, a to urzędnicy, lekarze, kierowcy... Tu nie ma chyba dnia, żeby ktoś nie strajkował. Strajki bywają dla przybyszów bolesne, bywają niezauważalne. To, co zauważa każdy, kto wjeżdża do Grecji, to ceny benzyny. Przez całe lata tankowanie w Helladzie było tańsze niż w Polsce. Niewiele, ale o parę-paręnaście groszy za litr. Dziś benzyna kosztuje tu ponad sześć złotych, co czyni ją jedną z droższych w Unii. Ceny paliwa okazują się zresztą w dzisiejszej Europie doskonałym papierkiem lakmusowym, obrazującym sytuację gospodarczej kraju. Im kryzys większy - tym chętniej sięga się po podwyżkę akcyzy, jako prosty sposób na podratowanie słabnącego budżetu. W Polsce i na Słowacji litr bezołowiowej cały czas oscyluje wokół euro z groszami, na Węgrzech to już około 1,30 euro. Gdy pierwsza stacja w Grecji obwieszcza cenę półtora euro, kierowca przeżywa mały szok. Samochodowa podróż przez Bałkany dostarcza zresztą tych zdziwień więcej. I dowodzi, że szybko przyzwyczailiśmy się do unijnych dobrodziejstw i standardów. Granice? Paszporty? Strażnicy graniczni? Kolejki? Nam - mieszkańcom strefy Schengen - wydaje się to w podróżach po Europie czasem przeszłym, ostatecznie dokonanym. Ale południe i wschód kontynentu boleśnie uświadamiają, że to wszystko nie tylko funkcjonuje, ale działa z właściwą sobie niespiesznością i pseudodokładnością. A im mniejszy i młodszy kraj, tym większe targają nim ambicje udowodnienia, że istnieje, że ma granice i odpowiednie służby. Mikroskopijna Macedonia wita podróżnych wielkimi żółto-czerwonymi flagami i gigantycznymi kolejkami na granicach. Dziesiątki strażników udowadniają swą przydatność, wertując, w sobie tylko wiadomym celu, paszporty i robiąc ponure miny. W tej samej Macedonii człek przeżywa jeszcze jedno zdziwienie. Gdy okazuje się, że w miejscu kojarzącym się ze sztywną procedurą ktoś nadal może chcieć cię oskubać na parę groszy. O ile np. w Serbii za autostrady można płacić zarówno kartą, jak i euro, a ceny podane są w dwóch walutach, to w Macedonii obowiązuje wolna amerykanka. I swoboda nacinania podróżujących. Co prawda sumy są niewielkie, ale nie o nie tu chodzi. Pierwsza bramka na autostradzie pobiera 50 dinarów. Pytam: "Euro?". Pan kiwa głową i mówi: "Zwei". Następna - 60 dinarów. "Euro? Zwei". Trzecia - 50 dinarów, a ja już wiem, że coś z tym przelicznikiem jest nie tak. Daję panu euro, a on... daje mi 10 dinarów reszty. Ot mała rzecz, a dziwi... Konrad Piasecki