Tak źle, jak dzisiaj, w PO chyba nigdy się nie działo. Partyjna łódź miotana jest sprzecznymi wiatrami i chybotana mocnymi falami wywoływanymi przez wszystkie - mniej czy bardziej skonsolidowane - frakcje. Konserwatyści dowieść chcą swej mitycznej "podmiotowości" i udowodnić sobie, światu i Tuskowi, że należy liczyć się z ich zdaniem i nie pchać Platformy zanadto na lewo. "Schetynowcy" z kolei wiedzą, że jeśli nadal będą godzili się z potęgą i wszechwładzą szefa partii i rządu, będą coraz bardziej spychani do narożnika i skazywani na polityczną niemoc. Na widok personalnych wyborów Tuska frustracja ogarnia też wszystkich tych, którzy uważają, że noszą w plecakach ministerialne buławy. Sięganie po postaci spoza partii (ostatnio Bartłomiej Sienkiewicz) wchodzi premierowi coraz bardziej w nawyk. Dla niego to doskonały sposób na budowanie wiernej i w pełni lojalnej drużyny, ale dla tych, którzy od pięciu lat siedzą w odległych poselskich ławach i marzą, że kiedyś historia wskaże ich swym ciężkim palcem i powierzy rolę poważniejszą niźli parlamentarną - kolejne bolesne rozczarowanie. To wszystko sprawia, że wielu zależy na tym, by udowodnić, że premier nie radzi sobie szczególnie dobrze i nie panuje, tak jak to drzewiej bywało, i nad rządem, i nad klubem parlamentarnym, i nad partią, z czego prosty wniosek, że władzą powinien się raczej dzielić niż mocnej zaciskać w dłoniach rządowe i partyjne cugle. I może nawet problemy PO rozeszłyby się po kościach, a próby rozbujania partii trwałyby całymi miesiącami, gdyby nie fakt, że starcie liberalno-konserwatywne przyszło dla Platformy w szalenie trudnym momencie. Rzeczywistość skrzeczy, bezrobocie rośnie, kryzys coraz mocnej wali do naszych drzwi, a na horyzoncie pojawił się Aleksander Kwaśniewski i wizja lewicy jednoczonej pod jego skrzydłami. I o ile Palikota czy Millera można było obawiać się nieszczególnie, to wejście do gry polityka tak popularnego, zawodnika "wagi ciężkiej", a w dodatku kogoś, kto podbierać może Platformie wyborców garściami, musi być i jest traktowane w PO poważnie. I skoro trzeba ścierać się z lewicą, to Platforma nie może pozwolić sobie na to, by uznawano ją za partię "kołtuńską", "klerykalną" i "wsteczną". Klęska w sprawie związków partnerskich i kilka, może i nieszczególnie zręcznych, ale nie też jakiś skandalicznych, wypowiedzi konserwatystów wywołało prawdziwą, antykonserwatywną szarżę platformijnych harcowników, którzy, wyposażeni w ciche błogosławieństwo premiera, zaczęli odsądzać swych towarzyszy od czci i wiary. Godsonowi, Gowinowi i spółce dostaje się dziś nawet za stwierdzenia tak wydawałoby się neutralne, jak to, że "homoseksualizm to grzech". Ich motywacje i przesłanki, jakimi kierują się, protestując przeciwko związkom partnerskim, uznawane są za tak egzotyczne, jakby co najmniej domagali się oni wprowadzenia w Polsce szariatu albo obcinania rąk złodziejom. I choć daleki jestem od ich poglądów na temat in vitro czy związków gejowskich, to jakoś burzę się przeciw uznawaniu poglądów opartych na katechizmie i nauce Kościoła za takie, które w debatach politycznych skazane muszą być albo na ironię, albo na pokrzykiwania w stylu "nie będą nam biskupi stanowili prawa". Dla jednych autorytetami politycznymi mogą być Rousseau, Mill i Smith, dla innych - św.Augustyn, św. Tomasz i Jan Paweł II, a zdrowy rozsądek nakazywałby obu stronom raczej uznać to za stan naturalny i pożądany niż wzburzać się i stukać w czoło na dźwięk sądów innych niż nasze własne.