Odbrązawianie mitów i herosów jest zawsze przedsięwzięciem ryzykownym. Spór o to, czy "Zośka" i "Rudy" mogli być postaciami wykutymi nie tylko ze spiżu i myśleć nie tylko o ojczyźnie, ale i seksie, byłby zapewne - gdyby nie kryzys ukraiński - najbardziej gorącą dyskusją tego tygodnia. Wchodzące właśnie do kin "Kamienie na szaniec" Roberta Glińskiego są próbą uwspółcześnienia bohaterów Szarych Szeregów. Próbą radykalną. "Zośka" i "Rudy" są w niej nie tylko pełni wahań i wątpliwości, nie tylko rozedrgani, ale też odarci z jakiegokolwiek patosu i bohaterstwa. Ot, zwykli, uformowani na wzór dzisiejszych licealistów czy studentów, nasto- czy dwudziestolatkowie, zaplątani w tryby historii i próbujący jakoś poradzić sobie z jej wyzwaniami. "Kamienie..." w wersji Glińskiego to spojrzenie na bohaterów Szarych Szeregów ze - swoistej - "perspektywy żaby". Perspektywy dalekiej od tej, do którego przywykliśmy. Jak każda historia widziana z bliska, wydarzenia, które stały się elementem budowania narodowej tożsamości, tracą tu na zadęciu i podniosłości. Ludzie są w nich mniejsi niż w podręcznikach do historii. Ich motywacje mniej wzniosłe. Ich rozmowy - mniej mądre. A ich działania - mniej przemyślane, a bardziej przypadkowe i odruchowe. Jakby tego wszystkiego było mało, twórcy filmu postanowili rozprawić się też z mitem czystości seksualnej szaro-szeregowej młodzieży. I "Rudy", i "Zośka" w tym względzie pokazani są bardzo współcześnie. I o ile w przypadku tego pierwszego rzecz wygląda jeszcze dość niewinnie, to "Zośka" poczyna sobie całkiem swobodnie, zamieszkując po aresztowaniu przyjaciela ze swą narzeczoną, i to zamieszkując, że tak powiem, w pełnym tego słowa znaczeniu. Choć daleki jestem od tropienia antypatriotycznych spisków i świętego oburzania się na tych, którzy "podnoszą rękę na narodowe mity", wszystko to podoba mi się bardzo umiarkowanie. Pewnie, że życie harcerzy Szarych Szeregów nie było tak piękne, czyste i wyłącznie wzniosłe, jak opisał to w swej książce Aleksander Kamiński, ale - mimo wszystko - miało ono nie za wiele wspólnego z obrazem życia współczesnych młodych ludzi. To pokolenie, jedyne pokolenie ukształtowane w pełni przez Polskę 20-lecia międzywojennego, było naprawdę pokoleniem szczególnym. I nie jest to obraz wyłaniający się tylko z wyidealizowanych wspomnień. Wystarczy poczytać, co pisali w swych pamiętnikach, notatkach, listach, jakim językiem operowali, jak istotne i jak żywe były dla nich pojęcia patriotyzmu, wolności, przyjaźni... Sformułowane jakiś czas temu podejrzenia dotyczące homoseksualnych ciągot "Rudego" i "Zośki" wzięły się właśnie ze szczególnego, radykalnie innego niż dzisiejszy, sposobu myślenia, przeżywania, uzewnętrzniania patriotyzmu czy okazywania sobie nawzajem przyjacielskich uczuć. Sprowadzanie ich do współczesnych standardów trąci działaniem "na siłę", próbą ahistorycznego przycięcia ich do tego, co dla dzisiejszych młodych ludzi zrozumiałe, akceptowalne i niekoturnowe. Nie twierdzę, że to wielki grzech, ale zastanawiam się, czy to zabieg, który jest naprawdę konieczny. Bo przekonywanie, że "oni byli dokładnie tacy jak my, tyle że 70 lat wcześniej" może i przybliży współczesnym nastolatkom "Zośkę" i "Rudego", ale boję się, że sprawi też, iż trudniej będzie im zrozumieć czemu już nawet dla współczesnego sobie pokolenia stali się legendami. Konrad Piasecki