Nad pierwszymi miesiącami ostatnich polskich prezydentur wisi jakieś fatum. Fatum ma ciemne okulary, generalski mundur i na nazwisko Jaruzelski. Co prezydent - to na dobry początek urzędowania musi zaliczyć jakąś ambarasującą sytuację związaną z ex-gensekiem, ex-premierem i ex-prezydentem w jednym. Za Lecha Kaczyńskiego taką historią było przyznanie generałowi Krzyża Zesłańców Sybiru (który nawiasem mówiąc Jaruzelskiemu się należał, ale kancelaria panicznie zareagowała na wieść, że to zrobiono). Teraz sytuacja nie wynikła - jak się zdaje - z przeoczenia czy niedopatrzenia, Jaruzelskiego chciano w pałacu zobaczyć - więc za wiedzą i zgodą Bronisława Komorowskiego zaproszenie mu wysłano. Pytanie dlaczego to zrobiono, pozostaje - moim zdaniem - ciągle bez odpowiedzi. Traktowanie generała jako "wybitnego eksperta" od stosunków z Rosją jest co najmniej niezrozumiałe, o ile nie wręcz kuriozalne. Cóż przywódca państwa, które serwilizm wobec Moskwy wpisało sobie do konstytucji, może powiedzieć o tym, co Komorowski powinien omawiać z Miedwiediewem? Jacek Kurski mówi, że generał może co najwyżej nauczyć jak wpijać się w usta rosyjskich przywódców. Nawet i tu mam wątpliwości, bo Jaruzelski narzekał niedawno, że to całowanie było ohydne i obrzydliwe. Sięganie po radę człowieka, który nie potrafił nawet wymóc na Rosjanach przyznania się do zbrodni katyńskiej jest co najmniej zdumiewające. Jeśli udział generała w posiedzeniu RBN podyktowany był kalkulacją polityczną to twierdzę, że była to kalkulacja błędna. Gromy, które posypały się na głowę prezydenta, były dużo silniejsze niż afekt, którym zapałali do niego miłośnicy dawnego I sekretarza naszej zjednoczonej i robotniczej mono-partii. Jeśli prezydent i jego otoczenie uznali, że zaproszenie Jaruzelskiego jest zachowaniem zgodnym z zasadami sovoir vivre'u i politycznej poprawności, to mnie się taka poprawność nie podoba i uznaję ją za podszytą fałszywymi założeniami. Najważniejsze z nich to założenie, że generał jest prezydentem takim samym jak Wałęsa, Kwaśniewski i Kaczyński. Otóż - nie jest. Jaruzelski został wybrany w wyniku politycznego kontraktu, w którym jedna ze stron dyktowała warunki, a druga robiła wszystko, by jakoś się w tych warunkach odnaleźć. Jego wybór został dokonany przez Zgromadzenie Narodowe, w którym zaledwie mniej niż połowa parlamentarzystów pochodziła z wolnych wyborów. Jego prezydentura była - de facto - prezydenturą PRL-u i tylko zbieg międzynarodowych okoliczności i determinacja przeciwników generała sprawiły, że jej część przypadła na czasy, w których Polska odzyskiwała niepodległość. Przyznaję, że generał nie stawiał temu szczególnych przeszkód, ale też nie za bardzo miał ku temu siły i środki. Dla mnie prezydentowi Jaruzelskiemu zdecydowanie bliżej do prezydenta Bieruta, niż do któregokolwiek innego polskiego prezydenta. A to wyklucza go z grona, które, w 20 lat po odzyskaniu niepodległości, powinno debatować nad współczesną polityka zagraniczną. Nie twierdzę, że generał powinien tkwić dziś w więzieniu, ale za szczyt wypełniania kontraktu okrągłostołowego uważam to, że żyje sobie w spokoju, sowicie opłacany i z pełnią generalskich i post-prezydenckich przywilejów. Konrad Piasecki