Impreza w Teatrze Wielkim obarczona była grzechem pierworodnym - nazbyt szumnymi zapowiedziami. Miało być to wydarzenie niezwykłe, ba... wręcz historyczne, udowadniające, że przeszłość potrafimy połączyć ze współczesnością, że jesteśmy radośni, szczęśliwi i nowocześni. Świat miał zastygnąć w oszołomieniu, otumanieniu i przekonaniu, że - co jak co - ale świętować to Polacy potrafią. Ten zapowiedziowy hurraoptymizm był weryfikowany szybko i boleśnie. Najpierw zachwiała się światowa gospodarka i balowanie - i tak już średnio modne - stało się jeszcze bardziej passe, potem okazało się, że na 55 zaproszeń przyjętych zostało kilkanaście i że o przyjeździe prezydentów światowych potęg możemy tylko pomarzyć. To wtedy rozstano się z nazwą "bal" ("...bal, proszę Pana, to jest co najwyżej duży kawał drewna. W Pałacu, słowo bal jest zabronione..." - tłumaczył po cichu jeden z prezydenckich ministrów) i zamieniono ją na bezpieczniejszą "galę". Wymyślono, że owa gala będzie koncertem polskich gwiazd, okrasi się ją kolacją i jakoś to będzie. "Jakoś" - podobno - było, choć jak słyszę od uczestników tego wiekopomnego spotkania, raczej posępnie niż radośnie. Koncert kojarzył się z czasami PRL-u, konsumpcja odbywała się w ciszy, o tańcach nikt nie myślał, czyli - jak mawiał jeden z rosyjskich premierów - "miało być pięknie, a wyszło jak zawsze". Na ten - dość byle jaki - obraz gali solidnie sobie zapracowano. Ilość błędów, wpadek i potknięć, jaką zaliczono przy okazji organizacji imprezy w Teatrze Wielkim woła o pomstę do nieba. Przede wszystkim - zawiódł pomysł. Idea balowania w politycznym gronie, dawno odeszła już do lamusa. Wyfraczeni politycy pląsający w tańcach, popijający szampana i przegryzający go truflami kojarzą się dziś raczej fatalnie i mało który z tych, którzy zabiegać muszą o głosy wyborców, może pozwolić sobie na taki monarszo - bon vivancki wizerunek. Miast balu trzeba było raczej zapraszać na koncert muzyki poważnej, ściągnąć tu jakiegoś światowej sławy dyrygenta, zagrać Chopina i Moniuszkę, dodać do tego Góreckiego i Lutosławskiego, zaserwować kolację, byłoby polsko, poważnie a zarazem godnie i uroczyście. Przy całym szacunku dla zaproszonych gwiazd, wykonawcy pop na tego rodzaju wydarzeniu, pachną jednak prowincją, a wiara w to, że porwą zagranicznych gości, zdaje się być nadto optymistyczna. Nawet jednak przy dobrym pomyśle, szanse na imponującą frekwencję - gdy wokół rozgrywają się koabitacyjne burze - nie były wielkie. By do Warszawy ściągnąć wielkich tego świata, trzeba by przeprowadzić paromiesięczną, solidną akcję dyplomatyczną w którą wprzęgnięto by i premiera, i szefa MSZ i naszych ambasadorów, trzeba by zachęcać, przekonywać, kusić, robić to cierpliwie i konsekwentnie. W sytuacji, gdy rząd i prezydent rozmawiają ze sobą za pośrednictwem mediów i czyhają na własne potknięcia, gabinet Tuska ogłosił swe desinteressment "w temacie bal" i był w tym wielce konsekwentny. Do tego stopnia, że Tusk i Schetyna odrzucili zaproszenia do Teatru Wielkiego tłumacząc to "obchodzeniem Święta Niepodległości w inny sposób niż na balu", co chwały im wielkiej nie przynosi, podobnie zresztą jak i prezydentowi niezaproszenie Lecha Wałęsy, bo jeśli nawet jest się przez tego Wałęsę obrażanym (a tak - przyznajmy - jest) to przy okazji takiej rocznicy i jej celebry warto by się wzbić ponad takie obrazy i przez tych parę godzin udawać, ze nic się nie stało. Ale z udawaniem u nas ciężko... I stąd może największy problem związany z tą imprezą - to, że miała ona dowodzić czegoś, co nie jest prawdą. Miała udowadniać, że potrafimy zapomnieć o podziałach - choć nie potrafimy, że potrafimy się uśmiechać - choć do śmiechu nam nie jest, że potrafimy wzbudzić wobec nas pozytywne zainteresowanie, a nam to nie wychodzi. Tylko - tak sobie myślę - w sytuacji gdy nie jesteśmy w stanie przekonać, że jesteśmy inni, niż jesteśmy, to może lepiej wybić sobie z głowy i darować takie balowo-galowe przedsięwzięcia? Konrad Piasecki