Dziennikarstwo newsowe, bycie politycznym reporterem, to życie pod gigantyczną presją. Presją czasu, odpowiedzialności, oczekiwań szefów i widzów/słuchaczy/czytelników. Dziennikarz często musi zawierzyć własnej intuicji, nosowi, podjąć decyzję o publikacji mając raczej zaufanie do własnego źródła niż twarde dowody w ręku. Taka to praca. I nie ma wyjścia - muszą się w niej zdarzać wpadki i błędy. I choć takie błędy nie są oczywiście niczym chwalebnym - bronię prawa reporterów do podejmowania ryzykownych decyzji. Sam kilkakrotnie przeżywałem gorycz mniej czy bardziej spektakularnych porażek reporterskich. Informacja, którą podałem, okazywała się - najdelikatniej mówiąc - nieprecyzyjna albo - mówiąc wprost - nieprawdziwa. Mechanizm tych wpadek był zawsze podobny. Informację, którą otrzymywałem w formie wiedzy, pogłoski czy plotki, zaczynałem potwierdzać w innych źródłach. Te przekonywały mnie, że "coś jest na rzeczy", że też o tym słyszały albo wprost mówiły: "to prawda". Mając trzy czy cztery takie potwierdzenia, uznawałem, że informacja jest sprawdzona i - bojąc się w dodatku, że ktoś mnie wyprzedzi - "odpalałem news'a". Gdy potem okazywało się, że zbłądziłem i tropiłem, w jaki sposób do tego doszło, z reguły okazywało się, że ktoś czegoś nie zrozumiał, ktoś - usłyszawszy coś jako plotkę - powtarzał ją jako fakt albo uznał, że coś co miało się wydarzyć już się wydarzyło, a rzecz jednak pozostała w sferze planów. Waga informacji o trotylu na pokładzie tupolewa jest oczywiście nieporównywalna z wagą większości fałszywych informacji, które przez ostatnie lata przewinęły się przez polskie media. Artykuł "Rzeczpospolitej" rozgrzał emocje do czerwoności, doprowadził rządzących niemalże do zawału, zmusił ich do nerwowych tłumaczeń, a lidera opozycji skłonił do ostrych twierdzeń o morderstwie i zamachu. Sama gazeta też nie za bardzo potrafiła wypracować szybko jakąś linię tłumaczenia się z tego, co napisała. Najpierw zaczęła się wycofywać i przepraszać, potem podniosła głowę i zaczęła wycofywać się z wycofywania, czym pogłębiła nie najlepsze wrażenie. Ale - choć daleki jestem od teorii zamachowo-trotylowo-spiskowych - uważam, że oddzieliwszy emocje od faktów, rzecz cała daleka jest od jednowymiarowości i - jeszcze dalsza - od jednoznacznych ocen. Z tekstu "Rzeczpospolitej" wynikało właściwie tylko jedno: że na pokładzie Tu-154 odnaleziono ślady materiałów wybuchowych. W tekście nie napisano, że doszło do wybuchu, ani że owe materiały wybuchowe były przyczyną katastrofy. Dramatyczne stwierdzenia o tym, że "aparatura badawcza przekroczyła skalę" przydają oczywiście tekstowi spektakularności, ale - w istocie - niewiele znaczą. Prokuratura - owszem - zaprzeczyła wieściom o trotylu, ale raczej były to twierdzenia, że: "dziś za wcześnie, by można było to bez wątpliwości powiedzieć", niż: "trotylu nie było, nie ma i nigdy nie będzie". I bardzo ciekaw jestem, co zrobią i powiedzą ci, którzy dokonali "rzezi w 'Rzeczpospolitej'", gdy za parę miesięcy laboratoria przeprowadzą szczegółowe testy i okaże się, że śladowe ilości cząstek trotylu (które pozostawiono tam np. podczas wyprawy do Afganistanu) jednak da się w samolocie odnaleźć.