Konserwatyści obwołują się lewicowcami, liberałowie - wielbicielami państwowej własności, a twardziele - miękiszami. Wszyscy nagle dostają amnezji i ostrzegają nas przed czymś, co jeszcze niedawno sławili, albo sławią coś, przed czym zawsze ostrzegali. Może moja naiwność jest bezkresna, a wiara w ludzi zdecydowanie nadmierna, ale marzy mi się polityk, który będzie miał odwagę powiedzenia "oczywiście, że czekają nas trudne wyzwania, ale cel, jaki osiągniemy, wynagrodzi nam, naszym dzieciom i wnukom jutrzejsze trudy i wyrzeczenia". Zamiast tego dostajemy takich, którzy swoją polityczno- wyborczą strategię podporządkowują jednemu celowi: "być takim, żeby nikogo do siebie nie zrazić, jak najwięcej zyskać, jak najmniej stracić". Ten festiwal mizdrzenia się, kuszenia, przebierania i rozdawnictwa, jakim jest kampania wyborcza, doskonale wpisuje się w ludyczne przekonanie, że politykom chodzi o zdobycie władzy, i że droga do niej nie może być drogą prostą i prawdziwą. Tegoroczna walka o prezydenturę nie wymyka się niestety temu schematowi. Wręcz przeciwnie. Takiego festiwalu niepamięci i politycznych zwrotów przez rufę nie obserwowaliśmy chyba nigdy. Oczywiście, że tragedia smoleńska odegrała w tym niemałą rolę, dynamika wyborcza i konieczność walki o głosy lewicy takoż, ale mam smętne wrażenie, że obserwujemy starcie dwóch kandydatów, którzy zatracają się w zakładaniu masek i sięganiu po nieswoje wizerunki. Komorowski udaje w pełni samodzielnego, silnego polityka, któremu nie tacy jak Tusk składali już meldunki. Jest władczy, rozdaje karty, a przy okazji składa lewicy deklaracje bliskości, choć do tej pory w sprawie np. parytetów był raczej konserwatywny. Ot, zmienił zdanie... Podobnie jest z 50-procentową ulgą studencką. Gdy w październiku 2008 Sejm głosował wniosek PiS o jej przywrócenie, marszałek był przeciw. Dziś obiecuje jej przywrócenie, choć wtedy mieliśmy 23 miliardy deficytu, a w tym roku ponad 50. Kaczyński z kolei zamarzył, że przekona wszystkich do tego, że jest odmieniony i wyciszony nie tylko jako człowiek, ale i polityk, że o dawnym twardym, zdecydowanym prezesie trzeba zapomnieć, bo nadszedł czas prezesa koncyliacyjnego. Nawet postkomunistów pokochał... I tylko od czasu do czasu kandydat pokaże lwi pazur i zapomni o swej roli, powie, że katastrofa smoleńska nie była wynikiem przypadku, a efektem polityki napastowania politycznych konkurentów i odmawiania im godności. Niestety, prezes nie dopowiada, w jaki sposób napastowanie doprowadziło do tragedii, ale rozumiem, że jak zostanie prezydentem, to nam wszystkim opowie. Szczytem hipokryzji i niepamięci tegorocznej kampanii jest jednak temat prywatyzacji szpitali. Temat, do którego PiS wraca regularnie, regularnie przegrywa i regularnie powtarza ten sam zabieg, uznając, że nawet przegrane procesy warte są wlania odrobiny niepokoju w głowy części wyborców. A tak naprawdę, obie partie mają w tej sprawie swoje grzechy (albo zasługi - zależy, z której strony spojrzeć), a dziś popadły w totalną amnezję. Bo przypomnijmy... Jest rok 2005. Prawo i Sprawiedliwość pisze swój fundamentalny program budowy IV Rzeczypospolitej. Na stronie 89. domaga się stworzenia krajowej sieci szpitali, a na stronie 90. deklaruje, że szpitalom niewłączonym do sieci należy "zapewnić odpowiedni nadzór nad prywatyzacją". Minister zdrowia w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego nie wzbrania się przed realizacją tego zapisu, mówi: "Nie jestem przeciwnikiem prywatyzacji szpitali. Z jednym zastrzeżeniem - instytuty naukowo-badawcze i szpitale kliniczne akademii medycznych powinny, moim zdaniem, pozostać własnością publiczną. Wszystkie inne placówki, które zresztą nie są już własnością państwa, tylko samorządów, mogłyby zostać sprywatyzowane". Dwa lata później ten sam PiS rozpoczyna wielką kampanię, przekonującą, że Platforma będzie prywatyzować szpitale, a przecież wszyscy wiedzą, że prywatny szpital to wcielone zło, które zostawi umierającego pacjenta na bruku. Platforma zarzeka się, że o żadnej prywatyzacji mowy nie ma, że dawne plany porzuciła i że już do nich nie wróci. Mija kolejny rok. Gazety donoszą, że Platforma zamierza komercjalizować szpitale i dawać samorządom prawo do sprzedawania udziałów. Do radia RMF przychodzi minister skarbu, z którym odbywam następujący dialog: Aleksander Grad:- Osobiście uważam, że należy dać większą swobodę samorządom w dysponowaniu majątkiem, ale również w ustalaniu, jak mają funkcjonować szpitale na ich terenie. Konrad Piasecki: Tylko, że to jest triumf zza politycznego grobu Beaty Sawickiej. Aleksander Grad: - Nie. Konrad Piasecki: To ona mówiła o prywatyzacji szpitali. Wtedy przysięgaliście: "Jaka prywatyzacja szpitali? My? Nigdy!". Aleksander Grad:- Uważam, że samorządy powinny mieć prawo do prywatyzacji szpitali. Są bardzo pozytywne przykłady w Polsce prywatyzacji szpitali. Samorządy muszą ustalić reguły gry dla tych szpitali i nowych inwestorów. Konrad Piasecki: To dlaczego nie przyznawaliście tego w kampanii wyborczej? Aleksander Grad: - Kampania rządzi się różnymi prawami. Dziś obie partie na sformułowanie "prywatyzacja szpitali" reagują jak byk na czerwoną płachtę. PiS żeruje na strachu, Platforma śmiertelnie boi się wypaść na liberałów. I nikt nie ma odwagi powiedzieć, że to nie w samej prywatyzacji problem, a w tym, jakimi warunkami tę prywatyzację się obwaruje. I że prywatny szpital, mający kontrakt z NFZ-em, będzie leczył jak każdy inny, a nawet pewnie lepiej i efektywniej. Konrad Piasecki