"Tusk był autentycznie przybity. Gdy wylądował w Warszawie, zamknął się w swym gabinecie z kilkoma najbliższymi współpracownikami i przez kilka godzin narzekał na dziennikarzy, którzy tak okrutnie potraktowali jego wojaże. Do dziś nie może otrząsnąć się z szoku..." - takie opowieści usłyszałem z ust partyjnych kolegów premiera. I ten szok widać. Z polityka głoszącego "inwazję miłości" Tusk zamienił się w ponurego, złego na cały świat, odburkującego na pytania dziennikarzy szefa rządu, który kojarzy się raczej z premierem w czasach gabinetowej dekadencji, a nie kimś kto prowadzi ministrów ku świetlanej przyszłości. Dla lidera Platformy, ironiczne komentarze jakie towarzyszyły jego wielkiej amerykańskiej wyprawie, były niczym lodowaty deszcz w upalny dzień. Przyzwyczajony w latach opozycji i miodowych miesiącach rządzenia do ciepłego traktowania, nagle uświadomił sobie, że przychylność świata nie jest dana raz na zawsze i poczuł się chyba trochę jak zdradzony i porzucony narzeczony. A jego otoczenie, stosując zasadę mimikry, natychmiast poczuło dokładnie to samo. "Media nas prześladują. Cokolwiek byśmy nie robili, jest krytykowane. Tusk nie jedzie na Euro - źle, a jakby jechał - byłoby jeszcze gorzej" - mówią mi - najwyraźniej wierząc w to co głoszą, politycy z otoczenia premiera. Syndrom oblężonej twierdzy jest tak silny, że rządzący najwyraźniej zapominają o zupełnie podstawowych zasadach politycznego PR pozwalając np. na to, by o tym, że nie będzie obniżki akcyzy na paliwa, wyborcy dowiadywali się od roztrącającego mikrofony i najwyraźniej zniecierpliwionego jakimikolwiek pytaniami ministra finansów. To, że inkaska wyprawa Tuska nie była ani najlepiej wymyślona, ani - co gorsza - najlepiej sprzedana, to "oczywista, oczywistość". Tyle, że można było spróbować obrócić klęskę w delikatną porażkę. Gdyby premier po przylocie przeszedł się po mediach i udzielił pięciu wywiadów w których, owszem przymrużyłby oko i uśmiechnął się z "wyprawy życia", ale przy okazji sławiłby korzyści wynikające ze współpracy z potomkami Majów i Azteków (i przy okazji hiszpańskich konkwistadorów) sytuacja mogła by zostać uratowana. Pogrążanie się w przekonaniu "świat nas nie lubi", do niczego dobrego nie prowadzi. A jeśli potrwa jeszcze paręnaście dni, to może okazać się, że wyjazd na drugą półkulę, był cezurą, od której zacznie się sondażowa równia pochyła premiera, jego rządu i partii.