Od ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich mija właśnie 70 dni, od zaprzysiężenia - niemal 40. Jakby nie liczyć, reklamowanych i wybłagiwanych w kampanii 500 dni spokoju i pracy zostaje coraz mniej, a zapewnienia o tym, jak to zgodnie i ofiarnie panowie Komorowski i Tusk reformować będą państwo, wydają się coraz bardziej odległe. Mimo bicia w alarmowe dzwony, mimo napomnień i ostrzeżeń ekonomistów, których trudno posądzać o nadmierne sympatie dla opozycji, rządzący, wychodząc najwyraźniej z założenia, że łatwiej będzie krytykować ich za błędy w działaniu niż nieróbstwo, odkładają reformy na nieokreślony czas przyszły niedokonany. Z punktu widzenia politycznego marketingu - trzeba przyznać, że coś w tym sposobie myślenia rzeczywiście jest. Największe klęski ponosili w polskich wyborach ci, którzy - mniej czy bardziej poradnie - brali się za wielkie reformy. Mazowiecki przegrywający z Tymińskim, Balcerowicz, który "musi odejść", Buzek biorący się równocześnie za służbę zdrowia, nowy podział kraju, system emerytalny i edukację, odchodzili otoczeni albo powszechną niechęcią, albo - w lepszym wypadku - opinią nieudaczników. To, że historia, a - z czasem - także i wyborcy, potrafili ich docenić, wiemy dopiero teraz, ale w ostatnich dniach urzędowania, wydawali się być skazani na dożywotnią polityczną banicję. Donald Tusk dobrze odrobił tę lekcję historii. Od pierwszych dni urzędowania mówił, że jego rząd będzie gabinetem "ścibolenia", a i on i jego otoczenie, na hasło "reformy" krzywili się i przekonywali, że "Polsce nie trzeba już reform, a tylko zmian". W początkach urzędowania tymi fundamentalnymi zmianami miały być deregulacja i zerwanie z powszechną i przymusową służbą wojskową. To drugie - przyznaję - zostało uwieńczone sukcesem, i stało się, obok wymuszonych wygasającą ustawą, pomostówek, dyżurnym osiągnięciem rządu, przywoływanym przy każdej okazji, gdy zaczyna się rozmowa o dokonaniach gabinetu Tuska. Co do deregulacji, to szkoda gadać.... Zaginęła gdzieś w urzędniczo-sejmowo-komisyjnopalikotowym trójkącie, a echa tamtych pierwotnych marzeń można odnaleźć w powołaniu anty-biurokratycznego ministra. Co u początku czwartego roku rządzenia wydaje się być jednak działaniem, delikatnie mówiąc, nieco spóźnionym. To tracenie czasu jest czymś, co strasznie mnie wkurza. Wiadomo, że pewne rzeczy prędzej czy później, ale trzeba będzie zrobić. Najmłodszych in spe europejskich emerytów i pseudo-rolników, opłacających jakieś pseudo-składki do KRUS, trzeba będzie kiedyś wyrwać z błogiego poczucia, że tak będzie zawsze. Gdyby ruszono do boju przed trzema laty - wymierne, finansowe efekty mielibyśmy już dziś, jeśli zrobimy to dziś - jest szansa, że łatwiej będzie konstruować budżet w 2013 czy 2014 roku. Siedząc z założonymi rękoma i ściboląc po kilkaset milionów, a to z zasiłków pogrzebowych, a to z jakiś tajemniczych podatków bankowych, daleko nie zajedziemy i któregoś roku okaże się, że to, nad czym tak załamujemy ręce dziś - czyli jednoprocentowa podwyżka VAT-u, była niczym w porównaniu z tym, co trzeba będzie dla ratowania budżetu zrobić. Konrad Piasecki