O szarży Jarosława Kaczyńskiego na "niemieckie radio" można by napisać wiele ostrych i gorzkich słów. Tyle, że emocje nigdy nie są najlepszym doradcą w takich sytuacjach, a ja - nie ukrywam - mam ich w tej sprawie co niemiara. Bo jakże ich nie mieć, jeśli ktoś, kto jeszcze trzy miesiące temu był premierem, odmawia dziennikarzowi, ale i obywatelowi swego kraju, prawa do zajmowania się tym, czym zajmuje się przez całe swe zawodowe życie, czyli "wewnętrznymi sprawami Polski". Dlatego, by nikt nie zarzucił mi bycia sędzia we własnej sprawie, postaram się wyciszyć wzburzenie i samo-ograniczyć. Będzie tak obiektywnie jak tylko być może. Przed dwoma tygodniami Jarosław Kaczyński udzielił RMF-owi i Newsweekowi dużego wywiadu. Mówił szczerze i otwarcie (Wywiad z Jarosławem Kaczyńskim) o własnych planach politycznych, o przyszłości swego brata-prezydenta, o sukcesji w PiS-ie i wielu bardzo "wewnętrznych" polskich sprawach. O bezprawiu zadawania pytań i ingerencji "obcych" w "nasze-polskie" nie padło, ani na antenie, ani poza nią ani jedno słowo. Prezes się zapomniał? Wtedy? Czy teraz? Nie wiem... Sprawa zagłuszania pielęgniarek okupujących Kancelarię Premiera jest rzeczywiście nieco "dęta". Zwoływanie w tej sprawie nocno-piątkowej narady, na którą ściągano premiera, wicepremiera, dwóch ministrów, wydaje się być stanowczą i nieco śmieszną przesadą, zwłaszcza, że rzecz dzieje się w ponad pół roku po fakcie. O tym, że rządzącej dziś Platformie zależy na tym, by o sprawie było jak najgłośniej, nie ma co dyskutować. Tylko, że PiS mógłby tę sprawę przeciąć jednym stanowczym oświadczeniem. I mieć spokój... Czy zagłuszanie pielęgniarek budzi mój zachwyt? Nie. Ale się też szczególnie nie oburzam. Panie okupowały budynek rządowy, były w miejscu, gdzie są różne kancelarie tajne, strzeżone gabinety i jeszcze pilniej strzeżone dokumenty. W miejscu, w którym nawet wchodzący na posiedzenie rządu ministrowie muszą oddać telefony. Gdyby ktoś powiedział mi, że w takim miejscu standardem jest odcięcie okopujących od kontaktu ze światem zewnętrznym, wcale bym się nie zdziwił. Ale nikt z ówczesnych rządzących mi tego nie mówi... Jarosław Kaczyński ma (wyuczony? naturalny?) nawyk, że, gdy słyszy trudne pytanie, albo zarzut, dezawuuje osobę lub medium, które je wygłasza. Mógłbym przytoczyć dziesiątki sytuacji w których to zrobił. Zabieg jest prosty, opisany w podręcznikach zachowań polemicznych, często skuteczny. Często - nie znaczy zawsze. W tej sytuacji nie był. Bardzo nie był. Gdyby były premier powiedział krótko i jasno: "Tak, podpisałem ten dokument, bo taka jest procedura postępowania w podobnych sytuacjach" byłoby po sprawie. Atak na RMF - mam wrażenie - wywołał raczej podejrzenia, że "ktoś tu coś kręci" i okazał się być kontr-skuteczny. A w dodatku w ustach byłego premiera kuriozalny. Media niemieckie? Francuskie? Amerykańskie? Nie. Media. Po prostu. Mają prawo interesować się działaniami rządu polskiego, chińskiego czy peruwiańskiego. I nie wyobrażam sobie, by w demokratycznym kraju ktoś na poważnie zwracał im uwagę, że w cokolwiek bezprawnie ingerują. Więc może Jarosław Kaczyński tylko żartował?