Zdjęcia Donalda Tuska, który wyskoczywszy sobie koło 14 z pracy, wspólnie z najbliższymi ministrami - Grasiem, Ostachowiczem i Broniewskim gra w tenisa, zrobiły umiarkowaną karierę. Wszyscy przyzwyczaili się już - a sporo osób nawet pokochało - premiera usportowionego, joggującego i grywającego w piłkę. Jako zapalony (od niedawna) wielbiciel zamykania się w klatce do squasha i walenia (przy pomocy rakietki) piłką o ściany, będę ostatnim, który z tego tytułu będzie ironizował czy czynił mu zarzuty. Dziwi mnie natomiast to, że - po pierwsze - szef rządu dba o własną kondycję w godzinach urzędniczej pracy, a po drugie - że dał się na tym złapać paparazzim. Do tej pory dbano, by tego typu sportowe aktywności premiera nie rzucały się nadmiernie w oczy, a już na pewno, by nie dowiodły, że umiłowany przywódca przedkłada dreptanie na boisku czy korcie ponad swe rządowe obowiązki. O, co to, to nie. Mam wrażenie, że jeszcze parę miesięcy temu ani Tusk, ani nikt z jego otoczenia nie wpadłby na pomysł rozgrywania tenisowych sparingów w czasie, gdy szarzy zjadacze chleba tyrają sobie w fabrykach i urzędach, a jeśliby nawet wpadł - natychmiast spece od PR-u wytłumaczyliby mu, żeby wybił sobie to z głowy. Założywszy nawet, że kogoś zawiodłaby czujność i intuicja, a premier - mimo kłód rzucanych mu pod nogi - wyrwałby się na tenisa, BOR stanąłby na głowie, by nikt nie mógł tego zobaczyć i sfotografować, a - w "ostatecznej ostateczności" zawarto by z redakcją, która coś takiego by miała, "deal", który sprawiłby, że zdjęcia nie ujrzałyby światła dziennego. Tym razem zawiodło wszystko. I zdrowy rozsądek, i czujność, i BOR i "dealerzy". A to dowodzi - stety czy nie - że rządzący poczuli się tak pewni siebie, tak spokojni, tak "w czepku urodzeni", "teflonowi" i "niedotykalni", że uznali, iż nie ma co zawracać sobie głowy ostrożnością i pora cieszyć się życiem. Nie trzeba daleko szukać, by dowieść, że w krok za tego typu zachowaniami, jak noc po dniu, i zima po wiośnie, przychodziła szybka zmiana politycznych sympatii i ostre sondażowe spadki. Gdy przebrany w góralski strój premier Miller świętował sylwestra z naszą rodzimą plutokracją, a Sarkozy radował się z tryumfów w najdroższych restauracjach Paryża, miłość ich wyborców topniała błyskawicznie, a politycy popadali w solidne kłopoty (w pierwszym przypadku zakończone odejściem, w drugim - coraz bardziej realną wizją wyborczej klęski). Wróżenie dziś premierowi i szefowi PO, że oto nadchodzi koniec jego politycznych tryumfów, byłoby chyba jednak czymś nazbyt prędkim i pochopnym. Choć przyznam, że mam wrażenie, iż oto "coś pęka, coś cię kończy", to słabość opozycji i Tuskowa zdolność do odradzania się z popiołów mogą sprawić, że premier znów odzyska wigor i odbije sondażowo. Tyle że - jeśli wierzyć zapowiedziom expose - przed rządzącymi dopiero teraz trudne czasy. Reforma emerytalna, z gigantyczną większością 81 proc. Polaków, którzy mówią jej "nie", będzie największym wyzwaniem, z jakim przyszło zmierzyć się nie tylko temu, ale i paru poprzednim rządom. Gabinet słaby, tracący sympatię i wsparcie najwierniejszych, może nie mieć wystarczającej mocy i siły sprawczej, by przepchnąć ustawę podwyższającą wiek emerytalny przez parlament. Mam głębokie przekonanie, że to byłby scenariusz bardzo zły. Nie tyle dla Platformy i rządu, ile dla nas wszystkich. Opinia reformatorskich "loserów" jest ostatnim, czego nam w tych mało sympatycznych okolicznościach kryzysu trzeba. Więc namawiam szefa rządu, by jeśli już koniecznie chce się rozwijać sportowo, to by odłożył to sobie na spokojniejsze, post-premierowskie czasy, bo jeśli pasja tenisisty górować będzie w nim nad instynktem samozachowawczym, to przyjdą one dużo wcześniej niż mu się to dziś marzy. Konrad Piasecki