Święte oburzenie na tzw. spadochroniarzy wyborczych to tyleż smutny, co powszechny dowód jakiegoś umysłowego pomieszania z poplątaniem. I fałszywej wizji i roli posła na Sejm czy parlamentarzysty europejskiego. To mieszanka jakiegoś lokalnego pseudopatriotyzmu z przekonaniem, że poseł ma być nie tylko "załatwiaczem" różnych lokalnych interesów, i że na dodatek dobrze będzie je załatwiał tylko ten, kto nasiąkał od dziecka sokami lokalnej ziemi. Nie twierdzę, że to spojrzenie całkowicie bezpodstawne. W naszej politycznej rzeczywistości poseł rzeczywiście pełni rolę wydeptywacza ścieżek do różnych ministrów, bojownika o drogę, szpital czy urząd, i rolę wyrywacza budżetowych pieniędzy. Posłowie są przez lokalne społeczności (z lokalnymi mediami na czele) rozliczani nie z tego, jak sprawowali swój mandat, ile ustaw sprawozdali, w ilu ważnych dla ogółu obywateli sprawach zdołali coś zrobić, a z tego, "co zrobili dla naszego regionu/miasta/powiatu". Poseł, który przez cztery czy pięć lat wykonywania mandatu kiwał będzie palcem w bucie, ale ma dobry układ z jakimś ministrem i będzie mógł się pochwalić: "To ja wyrwałem 100 milionów na naszą drogę", będzie wynoszony pod niebiosa znacznie intensywniej niż jakaś parlamentarna mrówa, która pracowała w dziesięciu komisjach, piętnastu podkomisjach, ale nie dreptała za lokalnymi interesikami. Niestety. Zbudowaliśmy w Polsce fatalny model sprawowania poselskich mandatów. Zrobiliśmy z parlamentarzystów nie tych, którzy mają pracować nad ustawami, a tych, którzy mają przesiadywać na poselskich dyżurach, wysłuchiwać żalów dotyczących indywidualnych sytuacji, wcale nie po to, by wyciągać z nich wnioski dotyczące stanowienia prawa, a po to, by załatwiać, ułatwiać, wyciągać z kłopotów i interweniować w urzędach. To nie radny, nie urzędnik samorządowy, a poseł jest u nas często i gęsto takim "politycznym lekarzem pierwszego kontaktu", tym, który ma wysłuchać, przytulić i pomóc, bo przecież jako poseł "może więcej". A skoro tak, to poseł, który nie wywodzi się z lokalnej społeczności, rodzi natychmiast rozgoryczenie i strach. Rozgoryczenie, bo jakże to partie mogą uznawać, że w jakimś regionie nie ma kogoś, kto zasługiwałby na "jedynkę"? Jakże to jakiś przybysz z Warszawy wyjedzie do Brukseli zamiast naszych, swojskich kandydatów? Takie oburzenie pięknie pokazuje tekst niedawnego prezydenta Bydgoszczy, narzekającego, że "znowu nasz region został dowartościowany przez warszawskich partyjnych władców". Oto kandydat z Londynu (z Londynu, czyli pasuje do Bydgoszczy). W zapleczu pływaczka i stały PO spadochroniarz z Poznania na upatrzonej, ustalonej z góry trzeciej pozycji. Kolejna lista: pani z Warszawy, której poglądy, no cóż, dla mnie przynajmniej, są mocno, mocno obce. O głosy tego samego elektoratu, choć na SLD-owskiej liście konkurencyjnej, zabiegać będzie także od wielu lat warszawiak. Kandydat ludowców, gdzieś z głębokiego gęsiego terenu, czyli z Kołudy, i na liście PiS-u jedyny na pozycji pierwszej wszystkich europarlamentarnych list wyborczych w naszym regionie - "człowiek z Bydgoszczy" Nie twierdzę, że zawsze i wszędzie "spadochroniarz" jest najlepszym rozwiązaniem. Zdarza się, że to kandydat marny, konfliktowy, słaby merytorycznie, ale za to ślepo lojalny, taki, co to go nikt nie chciał, więc na siłę, kolanem upchnięto go w jakimś mniej widocznym regionie. Ale spadochroniarz spadochroniarzowi nierówny. Nie warto więc wrzucać ich wszystkich do jednego worka i w czambuł potępiać. Choć wymagać odrobinę można. Odrobinę. Choćby tego, by na przykład wiedzieli, że miasto, do którego zamierzają się przeprowadzić, jest jednak rodzaju żeńskiego... Konrad Piasecki