Coraz rzadziej czytam. Coraz rzadziej odpowiadam. Coraz bardziej się odizolowuję od komentarzy, zaczepek i pytań kierowanych do mnie przez internet. Łapię się na tym, że tracę kompletnie zainteresowanie dla uwag pojawiającymi się pod moimi tekstami, wywiadami, relacjami czy wpisami twitterowymi. Albo inaczej - wyłączam w sobie to zainteresowanie, by znów nie dostać szambem w twarz. Internetowa rzeczywistość skutecznie odstręcza mnie od zwracania uwagi na to, jak jest odbierana moja praca i jakie komentarze rodzi. I nie ma w tym nic z "poczucia wyższości" czy "niechęci dla szarego człowieka". Ani też braku odporności na wyrażaną normalnym językiem krytykę. To po prostu zaczyna być w którymś momencie warunek sine qua non zachowania jakiej-takiej normalności i kondycji psychicznej. Pamiętam moją redakcyjną koleżankę, która zrobiła swój pierwszy duży wywiad. Siedziała przed komputerem i płakała rzewnymi łzami, czytając to, co pisano na jej temat. W kilkunastu czy kilkudziesięciu komentarzach odsądzono ją od czci i wiary, zrobiono z niej chamkę, kretynkę, zmieszano z błotem. Dobrych parę godzin zajęło jej dojście do siebie. Ja swoje internetowe starcia zaczynałem wiele lat wcześniej, gdy sieć miała w sobie jakieś minima elitarności. Jej intelektualna i kulturowa pauperyzacja docierały do mnie powoli, sącząc się początkowo małymi dawkami, które - niczym szczepionka - były w stanie nieco mnie znieczulić, zahartować i wyrobić odporność. Ale też od któregoś momentu zacząłem miewać dosyć. Najpierw - komentarzy w dużych portalach. Tu poziom agresji jest chyba największy. Nie wiem, czy to kwestia liczby osób, czy większej anonimowości (choć ta przecież jest wszędzie), czy trudniejszej moderacji, ale tu niemal nigdy nie polemizuje się z poglądem - pogląd bywa co najwyżej pretekstem do napisania o jego autorze, że jest zdrajcą, sprzedawczykiem czy idiotą. Pod przeciętnym tekstem pojawia się ok 80-90 proc. uwag dotyczących tego, komu sprzedaje się piszący, jak bardzo liże d... władzy albo opozycji, ile za to dostaje, kim byli jego rodzice, albo sugestii, że w czasach PRL był kapusiem albo ubekiem. Tu nikt nie zawraca sobie głowy ani formą, ani treścią, ani grzecznością. Tu ma być ostry bluzg, niepoparty jakimkolwiek przemyśleniem, rozsądną krytyką czy refleksją, a jeśli nawet pojawia się cień tejże - to koniecznie trzeba wyostrzyć język , dorzucić jakiś mocny przytyk, dobić twardym słowem, wzmocnić absurdalnym zarzutem, albo zrobić z intencji piszącego brudną ścierę, którą tenże poleruje schody swej "pseudo-kariery". Ta choroba zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Wdarła się do internetowych nisz, wkroczyła do facebooka, a nawet - początkowo nieinteresującego dla chamowatej gawiedzi - twittera. Nie będę tu przytaczał tekstów, które wyczytałem tam na swój własny temat, a które dla człowieka, o nawet przeciętnej wrażliwości, są nieakceptowalne w jakiejkolwiek dyskusji. Ale nie chodzi tylko o wulgaryzmy czy odzieranie z czci, ale też o brak jakichkolwiek, nawet elementarnych zasad stosowanych w kontakcie z drugim człowiekiem. I - żeby nie było wątpliwości - nie uważam, że jestem jakoś szczególnie poszkodowany. Zapewne każda z osób, parających się zawodem, wystawiającym je na publiczny ogląd, niezależnie od tego czy są z prawa czy z lewa, przeżywa coś podobnego. Może inni są bardziej odporni. Ja w każdym razie tracę pokłady dobrej woli i ciekawości sprawiające, że wsłuchiwanie się w różne głosy komentujące rzeczywistość (w tym moją pracę) sprawiało mi niegdyś frajdę. Coraz częściej mogę powiedzieć "ja wysiadam" - wyłączam się, blokuje, nie reaguję, nie odpowiadam na pytania, odgradzam od hejtu, bluzgów, krytyk na poziomie "ty szmato, ile ci za to płacą?!", a nawet zwykłego braku kindersztuby, nakazującej np. zwracanie się do osób, których się nie zna per Pan - Pani (pisanej w dodatku dużą literą). Może mnie to zuboży, może ominę jakieś istotne dla mego oglądu świata obszary, ale może przeczekam i doczekam, gdy polski internet nieco dojrzeje i wyrośnie ze stylu właściwego dla prymitywnych krzykaczy albo naładowanych adrenaliną meneli. Konrad Piasecki