Obiecałem sobie, że w tym roku nie ulegnę pokusie polityczno-zamachowych polemik w rocznicę katastrofy smoleńskiej. Że nie będę prowadził internetowych debat o brzozie, skrzydle, "żółwikach Tuska" i losach wraku. Że zamiast tego pomyślę o ludziach, których znałem, lubiłem i ceniłem, a których tak bardzo brakuje w polskiej rzeczywistości politycznej. I dopiero wieczorem, gdy skłoni mnie do tego zawodowa konieczność, otworzę komputer z nadzieją, że tym razem rocznica tragedii była okazją wyłącznie do zadumy, żałoby, wspomnień, a kto wie, może i pojednania. Nadzieje okazały się - jak niemal zawsze - raczej płonne. Choć odrobinę nadziei na zmianę tonu dyskusji smoleńskich dały słowa prezydenta, który po raz pierwszy tak wyraźnie zabrzmiał inaczej niż obóz polityczny, z którego się wywodzi. Nie mówił o karach, zdradach i zaniedbaniach - apelował o wybaczenie, jedność, solidarność, wzajemną życzliwość i szacunek. Ale nim jego słowa zdołały wybrzmieć, już pojawił się na rocznicowej trybunie Jarosław Kaczyński i ogłosił, że przebaczenie owszem, ale po przyznaniu się do winy i wymierzeniu odpowiedniej kary, i że winny katastrofie jest rząd Donalda Tuska. Ten korespondencyjny pojedynek na koncepcje przebaczania mógłby mieć wymiar wyłącznie teologiczno-biblijny, gdyby nie podejrzenia, że w słowach prezesa usłyszeliśmy wskazówki lidera obozu dla jego politycznych podwładnych. I te wskazówki są jednoznaczne: trzeba tropić odpowiedzialnych za smoleńską tragedię i surowo ich karać. Logika co prawda każe pytać, czy i jakie znaczenie dla zamachu (a to, jak rozumiem, staje się właśnie obowiązującą linią tłumaczenia przyczyn tragedii) miały niewątpliwe zaniedbania przy organizacji lotu, ale kto by się tam przejmował logiką, gdy w grę wchodzi polityka i emocje. Odrzucając koncepcję zamachu (a jakoś wciąż nic i nikt nie może mnie do niej przekonać), oczywiście uważam, że za dramat 10.04 ktoś ponosi współodpowiedzialność. Wybór lotniska, przygotowanie i dobór załogi, jej błędy w trakcie procedury lądowania, umieszczenie w jednym samolocie tak wielu kluczowych dla państwa osób - to wszystko kogoś obciąża. Szacunek dla majestatu śmierci nie zawsze pozwala odpowiedzieć wprost na pytanie kto, ale i wśród żyjących są zapewne osoby, które powinny stanąć przed sądem. Choć niekoniecznie akurat te, które wskazywane są w ostatnich dniach przez polityków PiS i ich akolitów. Chciałbym, byśmy kiedyś mogli zgodnie uznać smoleńską tragedię za narodowy dramat, który spełnia rolę jednoczącą, i którego ofiarom winniśmy oddawać wspólnie cześć. Byśmy przestali być świadkami budowania na nim politycznych podziałów i moralnych przewag jednej ze stron. Boję się, że mnożenie i wymuszanie upamiętnień nieżyjącego prezydenta też się temu nie przysłuży. Nie mam nic przeciwko tablicom pamiątkowym umieszczanym w budynkach czy na budynkach, z którymi był związany. Podobnie jak przeciwko pomnikowi ofiar katastrofy. Ale gdy słyszę o pomniku Lecha Kaczyńskiego, który "musi stanąć na Krakowskim Przedmieściu", mam poważne wątpliwości, czy z takimi aktami nie powinno się aby poczekać. Czy nie lepiej by było, aby decyzję o budowie takiego pomnika oddać w ręce następnych pokoleń. Niech one przyjrzą się dokonaniom swych poprzedników. I niech one, z dystansu, zdecydują, czy i komu należy wystawić pomniki wdzięczności i szacunku.