Chyba w żadnej innej dziedzinie życia powiedzenie o sukcesie, który ma wielu ojców, i o klęsce, która jest sierotą, nie jest tak prawdziwe jak w polityce. Gdy premier z fanfarami przecina wstęgi na kolejnym odcinku którejś z naszych A-..., niedwuznacznie daje zawsze do zrozumienia, że autostradowe przyspieszenie zawdzięczamy wyłącznie wysiłkom i kompetencjom jego rządu. Gdy w ministerialnej świcie wizytuje budowy stadionów, gdy kiwa z podziwu głową i uśmiecha się z dumą, też puszcza światu sygnał: "Zobaczcie, jacy jesteśmy dzielni i sprawni". Nota bene - przy większości takich okazji odzywają się rządowi poprzednicy PO, przypominający o tym, jak dużą cześć fundamentów pod dzisiejsze sukcesy położyli oni, i jak to Tusk chwali się dziś ich osiągnięciami. Gorzej, dużo gorzej jest dziś, kiedy nagle okazuje się, że dalsza budowa najważniejszej z "Euroautostrad" staje pod wielkim znakiem zapytania, a na Stadionie Narodowym wszystko zaczyna się sypać. Urzędnicy i ministrowie starają się z kamiennymi minami zapewniać o tym, że są optymistami, i że "nic strasznego się nie dzieje". Ich partyjno-koalicyjni koledzy z umiarkowaną wiarą w głosach wyrażają nadzieję, że "może nie wszystko stracone". A z kancelarii premiera dochodzą - tradycyjnie zresztą - głosy, że "Tusk się wściekł". Tego jak bardzo się wściekł dowodzić ma podany przez kampanianazywo.pl przeciek, że szef rządu powiedział szefowi Narodowego Centrum Sportu, że sam będzie musiał "zapier....ć z łopatą na budowie", jeśli będzie trzeba. Nie jestem entuzjastą natychmiastowego i masowego ścinania głów, gdy dzieje się cokolwiek złego. Nie uważam, by magiczne sformułowanie o "politycznej odpowiedzialności" skazywało każdego ministra na dymisję po błędzie jednego z podległych mu urzędników czy funkcjonariuszy. Nie sposób jednak nie przypomnieć premierowi, że swego czasu wyznaczył wysokie standardy tej odpowiedzialności. Kiedy odwoływał ze stanowiska min. Ćwiąkalskiego wydawało się, że posady w rządzie PO-PSL będą najbardziej gorące i niepewne w Polsce, że u Tuska wystarczy najmniejsze potknięcie, nieprzemyślana wypowiedź, by pożegnać się ze stanowiskiem. Od tego czasu upłynęło mnóstwo wody w Wiśle, ministrowie rządu zaliczyli dziesiątki błędów, niekonsekwencji, niezrealizowanych zapowiedzi, niemądrych słów i... nic, albo niemal nic, bo jedyna fala dymisji związana była z aferą hazardową, a obok winnych polegli w niej i niewinni, których poświęcono dla większego efektu. Cezary Grabarczyk niemal regularnie wybierany jest w różnych rankingach najgorszym ministrem rządu Tuska. Nie potrafię ocenić, czy rzeczywiście w jego resorcie dzieje się aż tak źle, jak twierdzą oponenci, ale bez wątpienia polska kolej i drogi nie nastrajają pozytywnie do żadnego z rządzących nimi ministrów, a to, co działo się w czasie zmiany rozkładów kolejowych, wołało o pomstę do nieba. Podczas "kryzysu rozkładowego" Grabarczyk potrafił posypać głowę popiołem i zdymisjonować kilku szefów kolei (choć część z nich właśnie wraca do PKP bocznymi drzwiami). W obliczu "chińskiego kłopotu" robi na razie dobrą minę i twierdzi, że sobie poradzi, a na Euro 2012 autostrada "będzie przejezdna". Pomijam już fakt, że to sformułowanie brzmi niepokojąco, ale niech tam... Gorzej, że zweryfikujemy je - tak na 100 proc. - dopiero po wyborach. I obawiam się, że dzisiejsze uspokajające wypowiedzi podporządkowane są właśnie zadaniu głównemu, czyli zapewnieniu rządowi przedwyborczego spokoju. A po wyborach... ? A kto po wyborach będzie miał głowę do rozliczania winnych? Zwłaszcza, gdy winni nie będą już ministrami... Konrad Piasecki