Na pierwszy, a nawet drugi rzut oka pomysł wielkiego powrotu Kwaśniewskiego do polityki trzymał się kupy. W obliczu nasilającego się, społecznego zniechęcenia tradycyjnym ostatnimi laty targaniem się po szczękach, uprawianym przez parę Tusk - Kaczyński, come back budzącego sympatię eksprezydenta mógł wcale nieźle rokować. Grzeszki i słabości prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego dawno już wyleciały wyborcom z głów, pozostał obraz popularnego, coraz bardziej siwowłosego, elokwentnego dżentelmena, bywałego w świecie, nie angażującego się w partyjne przepychanki, takiego, którego z przyjemnością się posłucha, a i wziąć pod uwagę podczas wrzucania kartki do urny można. Grunt był, atmosfera wyczekiwania tworzona przez powtarzających pytanie "wróci czy nie wróci?" dziennikarzy (z niżej podpisanym włącznie) takoż, pozostawało to tylko umiejętnie rozegrać... Przygotowania do powrotu, po fazie podgrzewania zainteresowania, zaczęły się od potajemnego spotkania z Leszkiem Millerem. Na wychodzącego z niego eksprezydenta, zupełnym przypadkiem, czekała kamera, a mina Kwaśniewskiego mówiła wszystko - to nie było akurat to spotkanie, w związku z którym oczekiwałby zainteresowania mediów. Mówienie przez zaciśnięte zęby: "Nie mam nic do powiedzenia" nie wróżyło najlepiej, ale o niczym jeszcze nie przesądzało. Potem była wielka, wyczekiwana przez media, inauguracyjna konferencja prasowa. I znów niedoróbka. Trójka panów siedziała na fatalnym kaloryferowo-okiennym tle, które wskazywało co najmniej na jedno: że nikt w Europie + nie myśli o takich drobnostkach jak to, gdzie usadzić jej liderów. Niby nie opakowanie, a treść się liczy, ale wyglądało to mało profesjonalnie. Cóż - powiedziałem sobie - pierwsze koty za płoty, panowie ruszą do boju i pokażą co potrafią.... I pokazują.... Aleksander Kwaśniewski ledwo ogłosił, że wchodzi do gry, natychmiast... zniknął. Zdaje się, że jeszcze tego samego wieczora, a najpóźniej o świcie dnia następnego, spakował walizki i ruszył w świat. Rozumiem oczywiście, że ma swoje liczne zobowiązania, ale - jak mawiał pewien serialowy bohater: "Albo rybka, albo pipka, jak powiedział Hamlet". Trzeba było ogłaszać rozpoczęcie operacji Eurowybory 2014 wtedy, gdy kalendarz nie był napięty i można było zaangażować się w nią nie tylko sercem i duszą, ale i ciałem. Gdyby Aleksander Kwaśniewski brylował dziś w radiowych i telewizyjnych studiach, trafiał na okładki gazet, jeździł po Polsce, przypominałby o sobie i tworzył wokół Europy szum i zgiełk, prędzej czy później (a raczej prędzej) przyniosłoby to efekty sondażowe. Gdy jeździ po świecie, a twarzami ruchu są: latający między Brukselą a Warszawą Siwiec, stojący okrakiem na barykadzie między SLD i Kwaśniewskim Kalisz i poharatany ostatnimi wypadkami Palikot, to ani zainteresowania wyborców, ani jakiegokolwiek sondażowego śladu nowej inicjatywy spodziewać się nie należy. A to z kolei sprawia, że w ostatnich dniach słychać głównie o tym, kto z Kwaśniewskim wiązać się nie zamierza i jak bardzo Miller et consortes naigrawają się z powrotu "szorstkiego przyjaciela" do polityki. Obwieszczanie śmierci Europy + byłoby stanowczo przesadne i zbyt pospieszne. Ta czaszka może się jeszcze i uśmiechnąć, i zawrzeć wielki sojusz z Millerowskim SLD. Ale ruchy polityczne ocenia się nie tylko po tym, jak kończą, ale i po tym, jak zaczynają. A ten zaczyna dość fatalnie...