Gdy trwają przygotowania do bokserskiej walki, tuż po ważeniu jest taka chwila, gdy Gołotowie, Kliczkowowie i Wałujewowie tego świata stają naprzeciwko siebie, patrzą sobie głęboko w oczy i we wzroku przeciwnika szukają oznak słabości. Podobnie będzie w czwartkowy wieczór, 10 kilometrów nad Europą. W biało-beżowym saloniku vipowskim rządowego Tupolewa, przy jednym stoliku, oko w oko zasiądą prezydent z premierem i obaj będą mieli świadomość, że już nic nie uchroni ich przed wielkim wyborczym starciem, że walka o wyjazd do Brukseli była punktem zwrotnym, po którym zarówno stosunki obu panów, jak i ich polityczna sytuacja, nie wrócą już do dawnego status quo. Wokół tego nieszczęsnego szczytu narosło tyle emocji, dały znać o sobie takie ambicje, nagromadziło się tak wiele politycznego napięcia, że trudno wyobrazić sobie zasypanie rowów i tradycyjne wyjście z opresji przy pomocy zakrapianego winem spotkania w cztery oczy. Spirala wzajemnych niechęci już się nie odkręci. Otoczenia Kaczyńskiego i Tuska będą już konsekwentnie pchać obu polityków ku zwarciu i ku jasnym deklaracjom wyborczym. Prezydent przestanie dyskutować z bratem, czy walczyć o reelekcję, premier przestanie hamletyzować i zastanawiać się, czy nie woli być szefem rządu. Czeka nas twarda, nieskrywana, dwuletnia walka o najwyższy urząd w państwie. Nie ma sensu pisać, jak bardzo żenująca była ta brukselska wojenka. Chyba nikt nikogo nie zdoła przekonać, że chodziło w niej o coś więcej, niż polityczne ambicje. Oczywiście, że w tle były i konstytucja, i emisja dwutlenku węgla, i Gruzja, ale - przy odrobinie dobrej woli - dałoby się to wszystko załatwić polubownie. Chęci do zawarcia kompromisu nie wykazała żadna ze stron. Prezydent - za którym stało mniej argumentów konstytucyjnych, rozgrywał to wszystko delikatniej, wyposażony w liczne ekspertyzy rząd grał ostrzej. Gdyby grali po cichu - pół biedy. Znacznie gorzej, że od początku spór był - niczym we włoskiej rodzinie - publiczny, głośny i z przytupem. Gdybym miał szukać w nim racji, to - moim zdaniem - więcej miał ich za sobą rząd. Wystarczy porównać konstytucyjne zapisy dotyczące obrony narodowej i polityki zagranicznej. Te pierwsze jasno określają wiodącą rolę prezydenta, te drugie - dają więcej władzy rządowi. Tyle, że przy chęci "falandyzowania", da się oczywiście wyciągnąć z nich, co się chce. Dlatego morał z tego smętnego przedstawienia jest widoczny gołym okiem - konstytucja powinna zostać zmieniona. Bo widać wyraźnie, że nie wytrzymuje koabitacyjnej próby.