Nie jestem zwolennikiem myślenia "moja chata z kraja", wbrew opiniom licznych i permanentnych krytyków polskiej duszy, nie widzę też w naszym kraju specjalnego potencjału dla takiego rozumowania. My wiemy, co to solidarność, od bardzo dawna nie mieliśmy też miejsca, gdzie moglibyśmy się ukryć i przeczekać. Wręcz przeciwnie, na swe własne przekleństwo byliśmy ciągle w centrum zdarzeń. Tym razem jest w gruncie rzeczy podobnie, bo choć nie jesteśmy w tej chwili ani bezpośrednim celem marszu uchodźców, ani nie wydaje się, byśmy byli na celowniku terrorystów, sytuacja rychło może się zmienić. W przyszłym roku mamy przecież w kraju szczyt NATO i Światowe Dni Młodzieży. Dlatego uważam, że głos Polski w sprawie metod rozwiązywania obecnego kryzysu jest niezbędny i powinien być wyraźnie słyszalny. Francji, dotkniętej najnowszym dramatem, ale i innym krajom, choćby Libanowi, nie pomogą bowiem puste gesty solidarności, czy lajki na portalach społecznościowych, pomogą słowa prawdy i owszem, spojrzenie spoza głównego nurtu europejskiej polityki. O tym, że Unia Europejska splątana rozlicznymi interesami i tonąca stopniowo w bagnie biurokracji nie potrafi sobie sama poradzić, wiedzą już praktycznie wszyscy. Pora, by w związku z tym rozbić bańkę politycznej poprawności i dopuścić na brukselskie salony opinie spoza Berlina, czy Paryża. Interes Europy wymaga ograniczenia zagarniętego przez najsilniejszych - i ewidentnie nieskutecznego - przywództwa na rzecz konkurencji różnych punktów widzenia i próby wybrania z nich tego, co naprawdę najlepsze. Nie wiem, czy propozycja nowego szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego, by młodym mężczyznom, przybywającym do Europy z rejonów konfliktów dać możliwość wyszkolenia się, powrotu i skutecznej walki o wolność swoich ojczyzn, jest możliwa do zrealizowania. Wiem jednak, że zwraca ona uwagę na to, czym były kiedyś liczne migracje Polaków, którzy potem walczyli "za waszą i naszą wolność" i jeśli tylko mogli, do ojczyzny wracali. A daną im do ręki broń wykorzystywali do walki ze wspólnym wrogiem. Komentarze o rzekomej niedorzeczności tej idei nie zmienią faktu, że to pomysł daleko wykraczający poza rutynowe w tej sprawie bicie piany. Pomysłów jest zresztą więcej, za Oceanem pojawiły się sugestie, by Europa wraz z Ameryką sfinansowały na terenie Libanu, Turcji, czy Jordanii nie tylko obozy dla uchodźców, ale coś w rodzaju stref ekonomicznych, które uchodźcom dadzą pracę, a państwom-gospodarzom dochody. Może to jest jakiś sposób. Warto o tym rozmawiać. Nie wyobrażam sobie, byśmy mieli ludzi rzeczywiście potrzebujących pomocy nie wspierać. Trzeba sobie jednak też wreszcie powiedzieć otwarcie, że Europa, by ocalić taki model życia, jaki ma teraz, musi się też w bardziej zdecydowany sposób opowiedzieć za systemem wartości, który będzie dla wojującego islamu rzeczywistą przeciwwagą. Pora zdać sobie sprawę z tego, że mimo wszelkich różnic "wszyscy jesteśmy chrześcijanami". To kultura i tradycja, z której wywodzi się nasz system wartości nawet jeśli wielu z nas z religią nie ma już nic wspólnego. Próba dalszej walki z chrześcijaństwem, choćby pod wygodnym pretekstem wspierania rzekomo naturalnych procesów multi-kulti przyniesie jednak dalsze osłabienie Europy i nic więcej. Przemocy ze strony Państwa Islamskiego nie powstrzyma się antyprzemocową konwencją, czy debatami o gender. Nie bądźmy śmieszni. Pora też w debatach o sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Afryce upomnieć się o losy żyjących tam i najbardziej w tej chwili zagrożonych chrześcijan. Jeśli Unia, USA i reszta chrześcijańskiego świata czegoś nie zrobią, za 10 lat z najstarszych chrześcijańskich wspólnot nawet ślad nie pozostanie. I nie będziemy mogli mówić, że nie wiedzieliśmy. Powtarzane tak często przez lewicę, ostatnio choćby przez prezydenta Baracka Obamę twierdzenia, że nie wolno chrześcijan wyróżniać są bałamutne. Oczywiście, że są dla nas ważniejsi. I wszyscy powinni o tym wiedzieć. Oni sami też. Niestety w szaleństwie swej modernizacji znaczna część Europy i Ameryki zapomina o prostej prawdzie, że to wspólnota wiary budzi największe zaufanie. Najwyższy czas sobie o tym przypomnieć. Zapowiedź asertywności w polityce zagranicznej nowego rządu rozumiem jako coś więcej, niż tylko pilnowanie polskich interesów. To także konieczność formułowania celów polityki Europy jako całości i przekonywania innych, że to my mamy rację. To wymaga odwagi i wyobraźni, jest nieporównanie trudniejsze, niż przytakiwanie silniejszym i nadstawianie pleców do poklepywania, ale państwo o naszych rozmiarach nie może pozwolić sobie na to, by takiej ambitnej polityki nie prowadzić. Po prostu, nie może...