Jeszcze na początku ubiegłego tygodnia premier Tusk trzymał ręką na pulsie - wyrzucił Sawickiego, odrzucił jego następcę, którego proponował Pawlak, sam przejął kierowanie resortem rolnictwa. Widać było, że stoi PSL-owi na gardle i jest mu z tym wygodnie. Ale dziś Sawicki i Śmietanko to już historia. Już są tacy, co żądają głowy Pawlaka, z kolei inni wołają, że PSL-owskie spółki to mały pikuś w porównaniu z tymi kontrolowanymi przez PO. Pensja 110 tys. zł miesięcznie, którą pobiera Aleksander Grad, szef spółki mającej budować elektrownię jądrową, rozgrzewa atmosferę. Co chwila dochodzą nowe informacje o kolejnych współmałżonkach, dzieciach, krewnych, znajomych, zatrudnionych w spółkach skarbu państwa, dojących państwowe firmy. A ponieważ CBA pochwaliło się niebacznie, że sporządziło mapę ludzi PSL w państwowych spółkach, więc jest tylko kwestią czasu, kiedy posłowie poproszą o podobną mapę dotyczącą tym razem spółek podległych PO. Będzie tornado? Myślę, że będzie, że opozycja nie wypuści takiej okazji z rąk. Tak oto, z niczego, może stać się coś. Dlaczego z niczego? Ano dlatego, że te kolejne taśmy nie ujawniły czegokolwiek, co byłoby nieznane. Rok temu raport w sprawie Elewarr-u ogłosiła Najwyższa Izba Kontroli - i nic. O szaleństwach w spółkach skarbu państwa pisały gazety - i nic. Przedstawiciele koalicji nabierali wody w usta, opozycja coś popiskiwała, ale nieśmiało, a naród milczał. Dlaczego opozycja tak niemrawo o spółkach wołała - to z grubsza wiadomo. Świat polityki uważa je za swój łup. Tylko niektórzy widzą je jako narzędzie służące działaniom państwa, większość patrzy na nie jak na magazyn z gotówką i ciepłymi posadami. PiS jak rządził, czyścił spółki do spodu - prezesem KGHM został skarbnik gminy Ruda, kolega Kaczyńskiego został prezesem Polkomtelu, historyk-lustrator trafił do spółki naftowej, a prezesem Orlenu został brat pani minister od prezydenta Kaczyńskiego. Potem przyszła Platforma i obsadziła wszystko swoimi ludźmi (choć prezes Orlenu został). Potem, jak padł Schetyna, mieliśmy w spółkach kolejną wymianę. I tak dalej... Raz żywią się jedni, innym razem drudzy - oni o spółki się nie pokłócą. Więc polityków rozumiem. Ale dlaczego przez lata całe sprawa spółek nie ruszała zwykłych zjadaczy chleba, a teraz - ruszyła? Myślę, że są przynajmniej trzy powody. Po pierwsze, ludzie dali się zakręcić wersją polityków. Uznali, że czyszczenie w spółkach po kolejnych wyborach to normalny zabieg. Że raz jedni, innym razem drudzy,że nie ma co żałować kogokolwiek, bo jedni warci drugich. Po drugie, politycy pobudowali zasieki, maksymalnie utrudniając dostęp do informacji o tym, co tam w środku się dzieje. Po trzecie, do tego wszystkiego dorobiono ideologię. PiS-owcy tłumaczyli, że oto nastaje IV Rzeczpospolita, a takie dzieło wymaga szczególnie zaufanych kadr. Platformersi przedstawiali inne argumenty, że oto nadchodzi czas fachowców. A wiadomo, fachowcowi trzeba zapłacić, bo inaczej pójdzie do prywatnej firmy. To, że później "fachowiec" okazywał się partyjnym działaczem, już jakoś mało bolało. Poza tym - tłumaczono - po równo to było za komuny, czy się stoi czy się leży, i tak dalej, więc teraz ma być inaczej. Nie po równo. Tę "prawdę" też ludzie łyknęli. Cóż więc się stało? Polska jest dziś krajem, w którym nierówności społeczne (pokazuje to współczynnik Giniego) są większe niż w Niemczech czy w Holandii, czyli w krajach o wiele od nas bogatszych, w których dynastie kapitalistyczne są od dziesięcioleci. My przez 20 lat naszego kapitalizmu ich wyprzedziliśmy. Pozwoliliśmy na takie nierówności, na jakie nie pozwoliłby u siebie Niemiec czy Holender. Ten biedny naród (polski, oczywiście) dał sobie wmówić, że szczytem nowoczesności jest podatek liniowy, że prezes może zarabiać, ile chce, i że jak się oszczędza, to na pensjach najniżej zarabiających. Parę tygodni temu przez media przeleciała informacja, że w minionym roku wzrosły zarobki prezesów. Mamy podobno kryzys, firmy mają zaciskać pasa... Jak widać, jednym zaciskają, a innym nie. To wszystko wygląda tak jakby wróciły czasy ekonomów i parobków na godziny. I ta atmosfera przyzwolenia rozzuchwaliła tych na górze. Że można brać i wstydu nie ma. Więc co się stało, że naród teraz się oburzył? Myślę, że w wielkim stopniu zadziałał tu mechanizm, który odkrył Palikot, machając swego czasu sztucznym penisem. Przypomnę, rzecz dotyczyła zgwałcenia na lubelskiej komendzie pijanej studentki. Przez tygodnie całe stosowne organa sprawę zamiatały pod dywan. I dopiero konferencja z penisem wywołała szok i skarga została przyjęta, a policjant-gwałciciel trafił przed sąd. Tu było podobnie - co z tego, że gazety, m.in. "Przegląd", "Nie", "Rzeczpospolita", pisały o patologiach w spółkach. To na mało kim robiło wrażenie. Dopiero trzeba było filmiku, podsłuchanej rozmowy, jakiegoś gadżetu... To wygląda tak, jakbyśmy społeczeństwo mieli dziecinne, że tak jak uczniom w szkole - słowo pisane niewiele daje, ale jakaś lekcja z przykładem już wgryza się w pamięć. Że reagujemy emocjami. Oburzamy się, wzruszamy, raz wołamy, żeby blogerkę-moherkę zmieszać z błotem, za chwilę przepraszamy ją ze łzami. A przecież to ten sam objaw - braku emocjonalnej równowagi. Patrzę więc na tę kolejną aferę taśmową i sobie myślę, że ten Śmietanko i ten Grad, i ci wszyscy politycy-krętacze to małe miki, bo oni tyle biorą, ile im pozwalamy. Ta dziecinność w narodzie - to problem prawdziwy. Robert Walenciak