Zgadzam się z moim Szanownym Kolegą, Grzegorzem Jasińskim, który napisał tu wczoraj, iż Jan Paweł II popełnił w 2000 r. błąd, kiedy decydował o nominacji Theodorre’a McCarricka na arcybiskupa Waszyngtonu. Poniższe uwagi są więc rozszerzeniem jego tekstu, ale - rzecz jasna - piszę je na własną odpowiedzialność.To prawda, że przedwczorajszy raport watykański dotyczący byłego już kardynała McCarricka będzie czytany niejednolicie. Jedni powiedzą (już powiedzieli), że wynika z niego, że Jan Paweł II tuszował nadużycia seksualne kleru. Inni, że wynika z niego tylko tyle, że Papież wykazał się nieroztropnością, że nadmiernie zaufał kandydatowi na arcybiskupa Waszyngtonu oraz lobbującemu za nim swojemu sekretarzowi. A ponieważ zwykle rozkład tych opinii idzie w parze ze stosunkiem do Kościoła w ogóle i ze stosunkiem do katolicyzmu w ogóle, przeto pierwsza interpretacja jest reprezentatywna dla obozu anty-katolickiego, druga zaś - dla obozu pro-katolickiego. Używam tych nader ogólnych określeń, wiedząc że są upraszczające, ale uprawnia mnie do tego - jak sądzę - wielka polaryzacja, jaką w tych sprawach obecnie w Polsce obserwujemy. Felieton Grzegorza Jasińskiego Zatem dla obozu anty-katolickiego raport jest tylko rozgrzewką, jego zwolennicy liczą bowiem na to, że niedługo zaczną się odsłaniać coraz to nowe fakty, które definitywnie pogrążą "polskiego papieża" w niesławie, a, co za tym idzie, w Polsce będzie możliwa gruntowna dewojtylizacja na poziomie i symbolicznym, i prawnym, i faktycznym. Nie możemy wykluczyć, że stanie się i jedno (nowe obciążające fakty), i drugie (dewojtylizacja). Dla obozu pro-katolickiego, przeciwnie, raport jest zimnym prysznicem, bo wcześniej jego uczestnicy żywili niezmierzone zaufanie dla "naszego Papieża" i nie dopuszczali myśli, że mógłby on w tak ważnej sprawie zachować się choćby tylko nieroztropnie i naiwnie. Zarazem obóz pro-katolicki ma nadzieję, że to, co pokazał raport w sprawie McCarricka, to maksimum nadwerężania dobrej sławy Jana Pawła II. I że do żadnej dewojtylizacji w Polsce nie dojdzie. Rozumiem to uczucie i te nadzieje, bo sam mam do Kościoła i do katolicyzmu przychylność. Jednak inaczej niż większość uczestników tego obozu nie zamierzam zamykać oczu na rzeczywistość, jeśli okaże się ona dla nas/dla mnie, jeszcze gorsza niż jest po raporcie w sprawie McCarricka. Dotykamy tu ważnego problemu, który w moim przekonaniu jak dotąd (tzn. od 1989 r. do dziś) pokazuje, że jako społeczeństwo jesteśmy zbiorowiskiem osobników infantylnych, nie gotowych do tego, żeby skonfrontować się prawdą o swoich narodowych mitach założycielskich. Dwa najważniejsze mity założycielskie wolnej Polski to: "Solidarność" na czele z Lechem Wałęsą i Kościół na czele z Janem Pawłem II. Mit pierwszy został skonfrontowany z zawartością teczki personalnej i teczki pracy tajnego współpracownika "Bolek". Z pewnością w wyniku tej konfrontacji mit ów ucierpiał. Można dyskutować, jak dalece, i czy legenda "Solidarności" jako ucieleśnienia zwycięstwa ducha wolności i prawdy nad zniewoleniem i kłamstwem ciągle jeszcze - i w jakiej postaci - jest kamieniem węgielnym III RP. Mit drugi właśnie zderza się z gigantycznym skandalem wykorzystywania seksualnego w Kościele, także za pontyfikatu Jana Pawła II. Wyniku tej konfrontacji jeszcze nie znamy, ale wydaje się, że nasz drugi największy narodowy mit nie wyjdzie z niej całkiem bez szwanku. Myślę, że jesteśmy akurat w takim miejscu tej konfrontacji, że dobrze jest przemyśleć przygody z historią mitu "Solidarności"/Lecha Wałęsy i wyciągnąć z nich wnioski przydatne dla dziejących się właśnie przygód z historią mitu Kościoła/Jana Pawła II. Apogeum sporów o lustrację i sporu lustracyjnego o Lecha Wałęsę mamy za sobą. Przypomnę jednak, bo to pouczające dla naszego nowego kłopotu, że obrońcy dobrej sławy Lecha Wałęsy obierali rozmaite strategie, ale ich ostatnim okopem było hasło "nie burzyć pomników!". Powiadali, mianowicie, że demokratyczna Polska nie ma wielu atutów, musi zatem bronić jak niepodległości tych kliku, które posiada. A posiada przede wszystkim legendę "Solidarności" i jej niezłomnego przywódcy. Tym argumentem szafowano obficie, a mówiąc wprost próbowano nim wielokrotnie zamknąć usta tym, którzy domagali się prawdy o podwójnym życiu Lecha Wałęsy w latach (1970 - 1976). Obrona pomnika raczej się nie udała, a ostateczny cios zadała jej pani Maria Kiszczakowa, wyciągając z tapczanu dokumenty, które jej zmarły mąż sprywatyzował był w roku 1989 lub 1990, traktując je - jak najsłuszniej - jako polityczną polisę bezpieczeństwa. Zwolennicy hasła "nie burzyć pomników!" powiadają teraz, żeśmy się, jako naród, pozbawili czegoś bezcennego, owej złotej legendy. Nie uważam tak. Moim zdaniem Lech Wałęsa pokazany w nowym świetle nie przestaje być obiektywnie kluczową postacią naszej walki z komunizmem. Tym bardziej rysa na pomniku Wałęsy nie odbiera blasku "Solidarności" jako takiej. Więcej: gdybyśmy, idąc za podszeptami obrońców pomników, gremialnie zanegowali prawdę (część z nas tak zrobiła, na szczęście nie wszyscy popadli w obłęd, nie wszyscy też, którzy weń popadli, trwali w nim), wspieralibyśmy gmach naszego państwa na zgniłych fundamentach. Kłamalibyśmy, głośno przy tym perorując, że w 1989 zwyciężył ruch oparty na prawdzie. Co zatem będzie, jeśli się okaże, że Jan Paweł II ma na sumieniu więcej, niż to wiemy od przedwczoraj? Są tacy, dla których w ogóle stawianie takich pytań jest oburzające. Nie mają racji tak samo, jak nie mieli jej obrońcy pomnika bez skazy Lecha Wałęsy. Był czas, że jemu też wszyscy wierzyliśmy nieskończenie i dalibyśmy się za niego poćwiartować. Rozumiem obecne i potencjalne niedowierzanie i ból katolików, bo sam jestem katolikiem. Ja też nie mogę uwierzyć i też mnie boli. Ale jeśli prawda okaże się bardziej bezlitosna, przyjmę ją z pokorą. Ludzie nie są jednowymiarowi. W jednych rzeczach bywają znakomici, w innych marni. Gdy się nad tym głębiej zastanowimy, przecież widzimy, że gdy dotyczy to ludzi nam bliskich, których dobrze znaliśmy, czy wciąż dobrze znamy i musimy dźwigać wiedzę o tej ich niejednoznaczności, przecież zwykle potrafimy oddać im sprawiedliwość w tym, co dobre. Co się tyczy Jana Pawła II, myślę, że na zawsze zostanie jego niezastąpiona rola w tym, że wyprostowaliśmy karki. Jednak używanie w dyskusji o jego pontyfikacie argumentu: "Czy Ty także nie kochasz już naszego Papieża?!" nie może się ostać w poważnej wymianie argumentów. Ludzie są niejednowymiarowi. Taka już jest - nieoczywista - nasza ludzka kondycja. Ale na końcu liczy się odwaga - jak mówi Pismo - "stanięcia w prawdzie". Reszta zaś "od Złego jest". Roman Graczyk