Finansowanie procedury szalenie kosztownej, niepewnej (udaje się nawet mniej niż co dziesiąta próba sztucznego zapłodnienia), raczej ostateczności dla desperatów, których zawiodły wszystkie mniej inwazyjne metody leczenia, stało się postulatem obsesyjnie przedkładanym ponad wszystkie inne i wysuwanym na top politycznych haseł. I to w sytuacji, gdy brak pieniędzy na podstawowe procedury medyczne, nawet te ratujące życie. Samorządy, w których wciąż jeszcze rządzi PO z PSL i czasem lewicą, lamentując, że za mało kasy dostają na szpitale i przychodnie, uchwalają jednocześnie programy dofinansowywania z lokalnego budżetu sztucznych zapłodnień w luksusowych, prywatnych klinikach. Analizowałem ten obłęd już dawno temu w zamieszczanych tutaj felietonach, kto ciekaw, zachęcam do lektury. Władza obecna natomiast ma świra na punkcie handlu w niedzielę. I to od lat, od czasów, gdy była w głębokiej opozycji. Nie policzę już, którą z rządu zapowiedzią zamknięcia w niedzielę sklepów jest obecny projekt, firmowany przez NSZZ "Solidarność". Firmowany przez związek, ale mający tak silne poparcie w PiS i wśród jego żelaznych zwolenników, że praktycznie można go uznać za dzieło rządzącej formacji. W przeciwieństwie do in vitro, które było sprawą niszową i dla przeciętnego Polaka ezoteryczną, obłęd zamykania w niedzielę sklepów, a przede wszystkim dużych galerii handlowych, uderza w nawyki i przyzwyczajenia milionów Polaków. Profesor Roch Sulima (na seminarium magisterskie którego miałem honor przed laty uczęszczać) opublikował kiedyś książkę zatytułowaną "Antropologia codzienności", w której jest znakomity rozdział o galerii handlowej. O tym, jak w mentalności Polaka zastąpiła ona rynek wsi czy małej miejscowości, który wszyscy nosimy w genach, stała się miejscem nie tylko handlu, ale przestrzenią rodzinnego spędzania wolnego czasu, sublimatem niedzielnego spaceru połączonego z odpustem, kiełbaską i karuzelą. Jeśli profesor Sulima się nie myli, a myślę, że nie, to próba wykorzenienia z Polaków tego nawyku ustawą musi się skończyć dla PiS fatalnie - szybko straci on u prostego Polaka to wszystko, co udało mu się zyskać dzięki programowi 500+. Nie bardzo wiadomo w imię czego. Argumenty, którym uzasadniają zakaz handlu w niedzielę można podzielić na dwa rodzaje. Jeden to, nazwijmy, dyskurs fundamentalnie religijny. Jest napisane "dzień święty święcić", to wszyscy mają święcić. Pominę, że jest też napisane, iż tym dniem świętym jest sobota, a nie niedziela, niech się o to spierają bibliści, i że słowo "święcić" niekoniecznie musi oznaczać zamknięcie sklepów - przyjmijmy, że oznacza. W Dekalogu napisane jest też "nie cudzołóż" a nie bardzo sobie wyobrażam - choć jeśli chcemy iść w tę stronę, konsekwencja by nakazywała - projekt ustawy penalizującej seks pozamałżeński. Albo likwidację w prawie cywilnym instytucji rozwodu. Jeśli jednak uznamy nawet, że prawo powinno literalnie, acz wybiórczo, stosować się do Przykazania w kwestii zakazu pracy w niedzielę - to powinniśmy zamknąć nie tylko sklepy, ale też koleje, teatry, baseny, dać wolne policji oraz straży pożarnej i tak dalej. Ktoś powie na to - zaraz, społeczna służba, instytucje zapewniające bezpieczeństwo, niezbędne do płynnego funkcjonowania gospodarki to co innego, tu trzeba dać dyspensę. Dobra, zgódźmy się, wyłączmy z dyskusji policję czy koleje. Ale instytucje kultury na pewno nie należą do tej kategorii. Żeby jedni mogli świętować przed telewizorem albo na stadionie, inni muszą tyrać. Restauracje, koncerty, obiekty sportowe - co z nimi? Jeśli i je chce ktoś zamknąć i zamienić katolicką niedzielę w totalny ramadan czy szabas ortodoksa, to nie wyobrażam sobie społecznej zgody na podobny odlot. Jeśli nie chce, to, delikatnie mówiąc, argumentacja religijna sama się w ten sposób unieważnia. Tym bardziej, że projekt "Solidarności", który znalazł się na stole, pełen jest wyjątków - sklepy mają być zamknięte, ale na przykład kwiaciarnie nie. Dlaczego handlowanie kwiatami ma być jakąś społeczną służbą? Bo kwiaty kupione na zaś stracą do niedzieli świeżość? Chleb też. Nawiasem, prawo nie definiuje kwiaciarni; wejście w życie ustawy może więc sprawić, że wszystkie dyskonty udekorują się zieleniną i ogłoszą kwiaciarniami, i co im kto zrobi? Nie takie numery już Polska widziała. Argumentacja fundamentalistyczna jest o tyle ważna, że doskonale pasuje do linii liberalnej opozycji i niewątpliwie wszystkie szpringery i tefałeny będą ją maksymalnie eksponować, wyznaczając linię propagandową: katoliccy talibowie chcą wam zabrać galerie handlowe w imię swoich fundamentalistycznych urojeń. Druga grupa argumentów to tzw. wrażliwość społeczna i prawa pracownicze. Tu słyszymy o "zmuszaniu" ludzi do pracy i próbuje się nas wzruszyć duszoszczypatielnymi opowieściami o rodzinach, które nie mogą spędzić nawet jednego dnia w tygodniu razem, bo mama musi siedzieć na kasie. Cóż, warto pamiętać, że praca jest jednak w Polsce dobrowolna. Oczywiście, istnieje coś takiego jak przymus ekonomiczny. Ktoś może nie mieć ochoty robić w niedzielę, ale "musi" w tym sensie, że wybiera pracę wiążącą się z takim obowiązkiem, niż, z różnych względów, gdzieś poza handlem. Można oczywiście twierdzić, że dla części ludzi to nie wybór, bo praca jest tylko w sklepie. Ale właśnie teraz akurat ten argument mocno stracił na sile. Dopiero co przewaliła się przez media fala lamentów pracodawców, że przez 500+ stracili chętnych do najgorzej płatnej, najbardziej niewdzięcznej roboty, a przez dyskonty fala tym właśnie spowodowanych tymże 500+ podwyżek dla pracowników. Bezrobocie jest dziś najniższe w całych dziejach III RP, a przybysze ze wschodu, którymi ratują się pracodawcy, i tak zostawili rodziny u siebie i chętnie przytulą każdy grosz, bo mają inna zupełnie skalę porównawczą dochodów niż miejscowi. Bo przecież ta praca w niedzielę jest płatna. Jeśli sklep będzie czynny, to mama może i zostanie na niedzielę w domu, ale też przyniesie mniej pieniędzy. Może lepiej pozwolić jej samej wybrać, co woli? Wreszcie, od tego są związki zawodowe, żeby zamiast tworzyć jakieś horrendalne projekty zakazywania pracy w niedzielę, umiały za nią wynegocjować odpowiednie rekompensaty czy dodatki. Znowu trzeba tu powtórzyć to samo, co niweczy argumentację fundamentalistyczną. Policja, kolejarze etc. powiedzmy że muszą, ale jeśli serca krwawią związkowcom na myśli o krzywdzie ludzi "zmuszanych" do pracy, bo mają nieszczęście robić w sklepie - to gdzie ta wrażliwość społeczna się podziewa, gdy mowa o pracownikach miejskich basenów, bileterach, kelnerach czy kucharzach? Czym różni się obsługiwanie kasy w markecie od kasy na stacji benzynowej, nawiasem, oferującej poza benzyną ten sam asortyment co sklep, tylko drożej? Jeśli ktoś myśli, że można każdą niedzielę uczynić ustawowo niedzielą wielkanocną, i większość Polaków będzie za, to go chyba porąbało. Osobiście sądzę, że nikt tak nie myśli. Że opowieści o święceniu dnia świętego i krzywdzie "zmuszanych" do pracy w niedzielę kasjerek to zwykła obłuda, mająca umożliwić operację transferu części dochodów wielkich sieci handlowych do drobnego handlu, stacji "Orlenu" i innych. Nie wydaje mi się jednak, by przysłowiowa skórka opłacała się tu za wyprawkę. Zresztą, jeśli tak, to porozmawiajmy o zyskach i stratach uczciwie, bez związkowej demagogii. Jest jeszcze jedno podobieństwo peowskiego obłędu in vitro i pisowskiego obłędu sklepowego. W obu wypadkach swoje robi naturalna skłonność polityków do poruszania się po linii najmniejszego oporu. Jak się nie umie zreformować służby chorej do spodu branży medycznej, to łatwiej tokować o in vitro. Jak się obiecało "coś" zrobić wielkim sieciom handlowym, w sensie, jakieś kuku, a nijak się nie umie, i kolejne projekty okazują się prawnymi bublami, to aż się prosi odpalić bombę i zakazać w czambuł. A potem negocjować wyjątki, aż cały zakaz okaże się kompletnym picem. Rafał Ziemkiewicz