Do tego przemówienia, poświęconego lekcjom, jakie należy współcześnie wyciągnąć z doświadczeń naszego budowania, a potem egzekwowania niepodległości, wkradł się pewien fałszywy ton. Ten ton świadczy o takim rozumieniu tych lekcji, które postrzegają Polskę i świat AD 2017 według parametrów sprzed wielu dziesiątków lat, na pewno sprzed II wojny światowej. Gdy Pan Prezydent mówi, na przykład, że Polakom powinno się stworzyć warunki godnej pracy w Polsce, by nie musieli pracować za granicą, używa pojęcia: "na obcej ziemi". To jest pojęcie, którego kontekst historyczny, i którego ładunek emocjonalny odsyłają nas do czasów, gdy Polska (lub, jak w czasie zaborów, ziemie polskie) była otoczona obcymi potęgami, państwami często nieprzyjaznymi czy wrogimi naszym narodowym aspiracjom. Dziś mamy inny świat, owszem, pełny nowego rodzaju zagrożeń, ale stare zagrożenia - z jednym, niebagatelnym wyjątkiem: Rosji - stępiły swą ostrość. Polska nie jest otoczona obcymi potęgami i nie potrzebuje już permanentnie wzmagać narodowej czujności wobec zakusów tych potęg. Świat jest pod tym względem bardziej dla nas przyjazny. Mam jednak wrażenie, że Pan Prezydent jest w tej mierze nieodrodnym synem Prawa i Sprawiedliwości, które postrzega świat zewnętrzny, łącznie z Unią Europejską, co szczególnie bulwersujące dla zdrowego rozsądku, jako jednoznacznie nam wrogi. Nic dziwnego przeto, że Andrzej Duda przestrzegł swoich rodaków przed wynoszeniem wewnętrznych sporów na zewnątrz. Pan Prezydent powiedział: "Spory, często wychodzące poza granice naszego kraju, nie budują pozycji naszej Ojczyzny. Powodują przede wszystkim strach i agresję, poczucie beznadziei i nieuchronności wewnętrznego konfliktu. Pamiętajmy, że walka o odzyskanie niepodległego państwa nie byłaby potrzebna, gdyby nie katastrofa zaborów - kataklizm, którego bezpośrednią przyczyną było niefrasobliwe i niegodne odwoływanie się do arbitrażu oraz interwencji obcych potęg. Nie powtarzajmy tego błędu!" Jest oczywiste, że te słowa odnoszą się do współczesnych polityków opozycji, którzy skarżą się w Unii Europejskiej na destrukcję systemu rządów prawa w Polsce. Pomińmy już fakt, że politycy Prawa i Sprawiedliwości, gdy byli w opozycji, też skarżyli się w Brukseli i Strasburgu na polski rząd - o to mniejsza. Ważniejsze jest to, że Polska, należąc do Unii, przyjęła - przecież jako warunek sine qua non, a nie jako dobrowolną opcję - pewne fundamentalne zasady porządku demokratycznego, a wśród nich zasadę rządów prawa. Stąd dzisiejszych skarg opozycji w Unii, które odwołują się do tych fundamentalnych wartości, nie sposób rozumieć jako "donos na Polskę" bez popadania w pojęciową schizofrenię. Generalnie, przemówienie Pana Prezydenta jest całkiem zgrabne i całkiem słuszne. Andrzej Duda ma niewątpliwie talent retoryczny, nie obawia się też sięgać do tonu patetycznego. Myślę, że komu jak komu, ale akurat prezydentowi w takich uroczystych okazjach ten ton przystoi. Problem jest inny: to jest problem aury otaczającej postać urzędującego prezydenta i, siłą rzeczy, także jego słowa. A jest to aura, do której wytworzenia Andrzej Duda walnie się przyczynił. Prezydent ma rację, gdy apeluje, aby polskie życie publiczne przestało być walką wrogich plemion. Ma rację, gdy apeluje o bezwzględne respektowanie swobód obywatelskich. Ma rację, gdy nawołuje do utworzenia sprawiedliwych sądów. Wszystko to prawda, ale powstaje problem wiarygodności. Gdy kiedyś podobne w duchu apele wygłaszali Richard von Weizsaecker i Joachim Gauck - prezydenci Niemiec, albo Vaclav Havel - prezydent najpierw Czechosłowacji, a potem Czech, ich słowa miały wagę, bo autorzy tych słów mieli stosowną, wcześniej wypracowaną, posturę moralną. Andrzej Duda natomiast czynnie przyłożył ręki do tego, iżby swobody obywatelskie w Polsce nie były respektowane, aby sądy nie były niezależne, a też i do powstania owych dwóch wrogich plemion, nad których istnieniem dziś ubolewa. W tych warunkach jego wzniosłe i słuszne słowa brzmią pusto.