Merytorycznie obie panie były słabe i nieprzekonujące, wizerunkowo spokojna Szydło wygrała ze stale jej przerywającą i próbującą zagadać Kopacz, z której z upływem czasu coraz bardziej wychodziła przekupa: "ta kobieta", "jak oni się dorwą do tej kasy"... Nazywanie SKOK "największą aferą 25 lat" ma podobną siłę rażenia, jak stawianie Ziobry przed Trybunałem Stanu, a czepianie się starego projektu konstytucji, jakoby naruszającego prawa kobiet, nie wydaje się przemyślane w sytuacji, gdy sensem debaty było zwrócenie się do najbardziej nieaktywnej części elektoratu, nie czytającej gazet, nie zaglądającej do sieci, utrzymującej kontakt ze światem polityki tylko przez telewizję - co zresztą podkreślała premier, zwracając się wprost do emerytów. "Prawa kobiet", a tym bardziej "error 404", średnio takich wyborców kręcą, nawet jeśli załapali, o czym premier mówi. Kto wygrał? Nieobecni - Korwin, Kukiz, Nowacka i Petru. Wymieniam w kolejności alfabetycznej, bo ile konkretnie kto z nich zyska, trudno ocenić. PiS nie wykorzystał okazji do przyciągnięcia nowych wyborców, ale tych już zdecydowanych na "zmianę" raczej nie stracił, w każdym razie niewielu. Platforma wyjdzie na debacie gorzej. Nawet sprzyjający jej zwykle eksperci mówili o kompromitacji obu zawodniczek, realizując swą antypisowską emocję w zrównywaniu Beaty Szydło z urzędującą premier. To wiatr w żagle mniejszych antypisów, a przecież największym zagrożeniem dla PO jest teraz właśnie odpływ antypisowskich wyborców do Nowoczesnej i Lewicy. Próby nauczenia Ewy Kopacz czegokolwiek najwyraźniej wzięły w łeb, skoro Michał Kamiński już od rana próbował desperacko oswoić spodziewaną wizerunkową klapę opowieściami o tym, jak autentyczna i niesterowalna, a na dodatek zbyt zajęta, by się "kołczować", jest premier. Miało z tym współgrać sugerowanie przez Ewę Kopacz rywalce, że była "przygotowywana", i to źle (w domyśle - panią przygotowywali, a ja tego nie potrzebuję). Ot, taka próba przekucia nieporadności kandydatki w cnotę, skazana na niepowodzenie, ale tonący, jak wiadomo, chwyta się czego może. *** Debata debatą, ale każdy, kto się otarł o wtajemniczenia politycznego marketingu, wie, że w takim widowisku opakowanie ważniejsze jest od treści, zwłaszcza gdy, tak jak wczoraj, treści praktycznie nie ma. I tutaj sławny pijar Platformy Obywatelskie kompletnie sprawę zawalił - najwyraźniej ogranicza się on już tylko do wspomnianego Kamińskiego, wymyślającego grepsy o Kaczyńskim i wolności oraz zapewniającego do kamer, że pani premier wygrała debatę miażdżąco, co budzi tylko pusty śmiech. Beata Szydło wyszła ze studia tak, jak do niego przyszła - w tłumie fanów, na zaimprowizowanym pod gmachem telewizji mikrowiecu świętując zwycięstwo, co do którego nikt z obecnych w kadrze zdawał się nie mieć wątpliwości. Ewa Kopacz poruszała się w grupie dojmująco smutnych ludzi o wyglądzie urzędników, sama równie jak oni skrzywiona, gdzieś tam w korytarzu udzieliła wywiadu. Obrazki krzyczały: tu jest zwycięstwo i nadzieja, a tu wszyscy myślą już tylko o ewakuacji. *** Już wcześniej było to widać, ale nieudana dla PO debata sprawę przesądza - wali się ostatnia nadzieja Platformy na pozostanie u władzy, jaką była "koalicja kordonowa". Był to zresztą w ogóle pomysł głupi i stary, z roku 2007. Ironia losu polega na tym, że PO rządziła tak długo tylko dzięki temu, że w swoim czasie Donald Tusk nie uległ naciskowi mediów oraz własnej partii, nie uwierzył w ugruntowywany przez propagandę mit "zbrodni IV RP", które wystarczy zdemaskować, by skompromitować PiS bez reszty i ostatecznie, i zdecydował się pójść na wybory. Co byłoby, gdyby uwierzył "Gazie Wyborczej", że dopóki rządzą Kaczyńscy, każde wybory sfałszują, i gdyby wszedł w koalicję "wszyscy na PiS" z Giertychem, Lepperem oraz postkomunistami, by najpierw zniszczyć Kaczyńskich komisjami śledczymi? Komisje nic by nie znalazły, tak jak nie znalazły i potem, bo nic specjalnego do znalezienia nie było, poza "zwykłymi" nadużyciami, będącymi w aparacie, służbach i prokuraturze III RP rutyną także i teraz, a uczestnicy egzotycznej koalicji nawzajem odebraliby sobie wiarygodność i PiS szybko wróciłby triumfalnie do władzy. A jeśli teraz, dajmy na to, PiS zdobędzie o kilkanaście miejsc za mało do samodzielnej większości, i wszystkie pozostałe partie, od Sasa do Lasa, stworzą koalicję lewo-centro-prawicową, której jedynym programem będzie "powstrzymywanie państwa wyznaniowego"? Senat i tak będzie zdominowany przez PiS, bo taka jest ordynacja, prezydent już jest z PiS, a w czym jak w czym, ale w politycznym knuciu Kaczyński jest świetny. No i mamy gwarantowane pasmo kompromitacji i upokorzeń, zakończone przyspieszonymi wyborami i większością konstytucyjną dla Kaczyńskiego, który po paru miesiącach stanie się w oczach społeczeństwa mężem opatrznościowym, władnym jako jedyny rozpędzić wreszcie ten kłótliwy bajzel i zaprowadzić jakiś porządek. Jeśli uda się Ryszardowi Petru wprowadzić swą nowo utworzoną partię do Sejmu, jaki będzie miał interes zaszywać się w jednym worku z trupem i stawać pomagierem PO? Zwłaszcza że w przeciwnym razie będzie mógł w opozycji zjadać powoli skompromitowaną Platformę, rozbitą klęską, rozliczeniami i wewnętrzną walką o przywództwo? To samo można powiedzieć o lewicy. Nic dziwnego, że i Petru, i Nowacka, jeszcze niedawno kreujący się na antypisowskie "przystawki", zhardzieli i niemal jawnie już pomysł "kordonowej" koalicji odrzucają, stawiając warunki dla Ewy Kopacz nie do przyjęcia. Rządy PiS stały się już oczywistością, z którą wszyscy się pogodzili, i wrogowie Kaczyńskiego czepiają się już tylko jednej nadziei, że będą to rządy mniejszościowe, oparte na skłóceniu opozycji i autorytecie prezydenta. *** Mówiąc nawiasem, we wspomnianym wywiadzie w telewizyjnym "łączniku" premier rzuciła nagle coś takiego: "wie pani, ja tak sobie myślę, że jak PiS przegra, to prezydent przestanie być taki zdominowany przez PiS i wtedy da się z nim dobrze współpracować". A więc - nagle - zmiana narracji. Spóźniona o dwa miesiące. Wściekłe ataki na Andrzeja Dudę, który już i tak wybory wygrał, podgryzanie go podczas wizyt zagranicznych, pozycjonowanie jako głównego wroga, szczucie "autorytetami", były, jak od razu pisałem, jednym z kardynalnych błędów Ewy Kopacz. Przekonały prostego wyborcę, że PO to partia nieustających awantur, niezdolna do pogodzenia się z wyrokiem wyborców, że pozostawienie jej u władzy, gdy się już wybrało nowego prezydenta, to gwarantowany sposób na kolejną męczącą i wkurzającą "wojnę na górze". A tego polski wyborca nie znosi jak mało czego. *** Waham się, czy o tym pisać w tym tutaj odliczaniu, ale tak - medialny lincz urządzony przez zdychający salon na Jerzym Zelniku jest częścią kampanii wyborczej. Gówniarska prowokacja Wojewódzkiego i Lizuta pierwotnie przeszła zupełnie bez echa. Została wyciągnięta i nagłośniona po paru tygodniach, aby unurzać w błocie człowieka znanego ze swych prawicowych sympatii i dać dyżurnym celebrytanom PO asumpt do kolejnego antypisowskiego hejtu. Po raz pierwszy jednak coś w tej maszynie, rozrzucającej łajno po debacie publicznej, zaczęło się zacinać. W obronie Zelnika wystąpił jak najdalszy mu Jacek Poniedziałek i dziennikarka TVN Anna Kalczyńska, potępił nagonkę na niego Jan Śpiewak w "Krytyce Politycznej", nawet dziennikarz "Gazety Wyborczej" Grzegorz Sroczyński dał świadectwo przyzwoitości, zaskakując, że i tam można się było uchować i nie zeszmacić. I dobrze, bo jest to kwestia smaku. Zmanipulowanie wypowiedzi zacnego, niemłodego już człowieka, który myślał, że kancelaria prezydenta prosi go o wskazanie, kogo "z drugiej strony" włączyć do konsultacji ustawy o aktorskich emeryturach (wyraźnie wynika to z pełnej taśmy) było podłe, ale skwapliwość, z jaką różne salonowe mendy podchwyciły oszczerstwa o "kapusiu" układającym "czarne listy", to coś gorszego niż podłość, gorszego nawet niż cisnące się na usta słowo na "k". Korwin Piotrowska, Agnieszka Holland, Zbigniew Hołdys i kilku innych zaangażowanych dyżurnych rządowych hejterów straciło definitywnie prawo do elementarnego szacunku - każdy przyzwoity człowiek przy pierwszej okazji powinien im splunąć w to, co zapewne uważają u siebie, niesłusznie, za twarze. Problem w tym, że świadectwo przyzwoitości dysydentów ze spanikowanego obozu antypisowskiego dociera do nielicznych, a kłamstwa o "kapusiu" krzyczą z nagłówków szmatławców w rodzaju "Angory", z serwisów plotkarskich, z ekranów w warszawskich kolejkach, na których kolportowane są treści z internetowego ścieku Tomasza Lisa. Można rzec, Michnikowszczyzna odchodzi taka sama, jaką była zawsze, tylko do skrajności bardziej - nienawistna, pełna pogardy i lekceważenia dla wszelkich norm, jeśli tylko można zgnoić "pisowca". Można tylko mieć nadzieję, że ta cuchnąca nagonka na wybitnego aktora będzie gwoździem do trumny dla cinkciarskiego "salonu" III RP. Rafał Ziemkiewicz