Siła duopolu PiS - PO w naszym życiu politycznym wynika z tego, że obie partie dość skutecznie wpisały naszą rzeczywistość w logikę walki dobra ze złem, przypisując tej drugiej stronie rolę zła absolutnego. Najbardziej zagorzali wyborcy obu stron i nakręcające tych wyborców, sklejone z obiema stronami media, nie widzą żadnej, powtarzam, żadnej możliwości debaty, żadnej możliwości negocjowania racji, żadnej możliwości kompromisu. Szorstka współpraca Sejmu i Senatu tej kadencji jest tylko przedsmakiem tego, co czeka nasze życie publiczne jeśli Pałac Prezydencki stanie się ośrodkiem totalnej opozycji. Nie ma w tej chwili mechanizmów, które byłyby w stanie tę - powiedzmy łagodnie - niechęć obu stron i wyborców obu stron, przełamać. A niechęć ze strony opozycji, pompowana frustracją, jest coraz większa i większa. O ile zagorzali zwolennicy PiS lub PO pójdą do II tury wyborów w nadziei, że ich będzie na wierzchu, to, na czyje ostatecznie wyjdzie rozstrzygną ci inni, którzy głosowali w I turze na pozostałych kandydatów. To oni muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy lepsza dla Polski, także dla ich osobistych interesów, będzie wojna na górze, czy prezydent wpisany w układ rządowy. Ta wojna na górze może owszem oznaczać trzy lata nieustającej szarpaniny, może też oznaczać przedterminowe wybory, ze wszystkimi ich konsekwencjami. To dla jednych szansa, dla innych ryzyko. Cała kampania Rafała Trzaskowskiego, jak i kampania przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu, jest oparta na jątrzeniu konfliktu, który zżera nas od wielu lat, od lat 15 pod szyldem PiS kontra PO. Trudno się temu dziwić. Trzaskowski to taki mini-Tusk, rywalizujący ze swym byłym pryncypałem pod względem politycznej bezwzględności. Może niektórym nawet wydawać się od Tuska zdolniejszy. Podczas swoich wieców wyborczych wspomina, owszem, o woli "współpracy w realizacji dobrych dla Polek i Polaków projektów rządu", ale sam wydaje się bardziej zainteresowany kontrolą, rozliczaniem i mobilizowaniem rządu do działania. To samo w sobie nie jest niczym złym. Można sobie jednak dość precyzyjnie wyobrazić, jak to w tym konkretnym przypadku będzie wyglądało. Rafał Trzaskowski powtarza wielokrotnie, na co "nie ma zgody" i można z dużym prawdopodobieństwem uznać, że dokładnie wie, co mówi. O żadnym zasypywaniu podziałów mowy być nie może. I nie będzie. Nie znam się na sondażach i prognozach wyborczych, pozwolę sobie więc na analizę na chłopski rozum. Wyniki I tury wyborów okazały się zbieżne z tym, co poważne i wiarygodne prognozy i sondaże pokazywały. Potwierdziło się też, że wysoka frekwencja może urzędującemu prezydentowi nie sprzyjać. Wyborcy, którzy poprzednio nie głosowali opowiedzieli się w większości za Szymonem Hołownią i Rafałem Trzaskowskim. Przed II turą kluczowe pytanie brzmi, czy ta frekwencja się utrzyma. Jeśli tak, Andrzejowi Dudzie będzie najtrudniej. Jeśli frekwencja spadnie, bo część wyborców innych kandydatów do urn nie pójdzie, albo gdy frekwencja jeszcze wzrośnie, bo do lokali wyborczych przyjdzie więcej wyborców 60+, szanse urzędującego prezydenta będą większe. Obrazki z komisji wyborczych mogą sprawić, że obawy przed koronawirusem będą w II turze nieco mniejsze, niż w pierwszej. Na czym więc stoimy? Wyborcy Dudy do urn pójdą. Wyborcy Trzaskowskiego też, bo jego wynik był na tyle dobry, że raczej nie uznają, że już przegrał. Co z innymi? Na Trzaskowskiego zagłosuje większość wyborców Hołowni, może nawet zdecydowana większość, ale nie wszyscy. Myślę, że są wśród nich osoby, które rzeczywiście wierzą w sens ponadpartyjnej prezydentury. Prezydentura Trzaskowskiego ponadpartyjna nie będzie. Zakładam więc, że trzy czwarte wyborców Hołowni zagłosuje za kandydatem PO, reszta nie będzie głosować. Co do wyborców Krzysztofa Bosaka, tu może być odwrotnie, powiedzmy, połowa zagłosuje za Andrzejem Dudą, połowa zostanie w domu. Nie sądzę, by poparli Trzaskowskiego, choć Konfederaci, zwłaszcza ci najmłodsi, mogą nas wszystkich zaskoczyć. Myślę, że z nielicznymi wyborcami Władysława Kosiniaka-Kamysza będzie tak, że połowa zagłosuje na Dudę, połowa raczej nie zagłosuje. Ci, którzy opowiedzieliby się za Trzaskowskim poszli za nim już w I turze. Równie nieliczny zastęp wyborców Roberta Biedronia raczej w całości pójdzie za kandydatem PO. Dla ustalenia uwagi, pozostałe ponad 150 tysięcy głosów, które padły na ostatnią piątkę kandydatów przypisałbym obu liderom po połowie. Jeśli to wszystko podliczymy, okaże się, że Andrzej Duda nieznaczną przewagę zachowuje. Jeśli wyborców 60+ będzie nieco więcej, tym bardziej. Wyniki I tury wyborów wprowadziły nas po raz kolejny w logikę czarne-białe, przy której nikt z wyborców raczej nie może udawać, że nie wie, o co dokładnie chodzi. Linia konfliktu została za sprawą jednej lub drugiej strony, dość precyzyjnie nakreślona. Nadzieje na możliwość głosowania na osoby, których autorytet pomógłby rzeczywiście łagodzić podziały, kolejny raz się nie spełniły. Tu też nie ma niespodzianki. Takich osób, które miałyby faktyczny, ponadpartyjny autorytet i byłyby chętne przystąpić do niszczącej, politycznej rywalizacji, po prostu w Polsce nie ma. I w pierwszej turze też ich nie było. Projekt Hołownia był zbyt grubymi nićmi szyty i jego zbliżanie się do Trzaskowskiego po wyborach nie jest najmniejszym zaskoczeniem. Jest w Polsce spora grupa wyborców, którzy chcieliby zerwać z logiką wyniszczającego sporu, ale nie mają komu zaufać. Pozostaje im w drugiej turze na złość którejś ze stron odmrażać sobie uszy, głosować pragmatycznie, albo zostać w domu...