Pani Monika Jaruzelska ma - oczywiście - swoje dobre powody, żeby startować. Na przykład to, że wcześniej uniemożliwiono jej kandydowanie do Sejmu z list Lewicy. Nie wchodzę tu w problemy towarzysko-sentymentalne Włodzimierza Czarzastego, które sugerowała Monika Jaruzelska. Istota rzeczy jest taka, że doznała ona politycznego zawodu w drodze do Sejmu, więc postanowiła za wszelką cenę wystawić swoją kandydaturę do Senatu. Ale w Senacie jest ów pakt trzech bloków opozycyjnych (tzw. pakt senacki) i inicjatywa p. Jaruzelskiej kładzie się temu paktowi w poprzek. Podobna sytuacja zaistniała w sąsiednim okręgu nr 44, gdzie Kazimierz Michał Ujazdowski z KO reprezentuje trzy bloki opozycyjne, Marek Rudnicki - Prawo i Sprawiedliwość, a Paweł Kasprzak, lider Obywateli RP, jest kandydatem niezależnym. Sondaże pokazują, że nawet z Kasprzakiem wygrywa tu Ujazdowski. Ale co do zasady problem jest ten sam: głosy opozycji nieuchronnie rozproszą się. Nie agituję tu za opozycją, ani przeciw PiS-owi, w tym celu musiałbym ocenić ich programy, czego nie robię. Chodzi mi jedynie o pokazanie pewnego mechanizmu politycznego, który wszak nie działa samoczynnie, lecz jedynie wówczas, gdy partnerzy polityczni zechcą nadać mu konkretną treść. O respektowanie paktu senackiego zaapelowali trzej byli prezydenci (Lech Wałęsa, Bronisław Komorowski i Aleksander Kwaśniewski), prosząc pozostałych potencjalnych kandydatów, aby dobrowolnie zrezygnowali ze swojego prawa do kandydowania po to, żeby wspólnie wygrać większy cel. Nie ma w tym nic antydemokratycznego, takie polityczne porozumienia stosuje się od bardzo dawna w zachodnich demokracjach. To jest - rzekłbym - elementarz taktyki wyborczej w demokracji przedstawicielskiej. W Polsce mało popularny, bo nie mamy JOW-ów w wyborach do Sejmu i nie mamy rozwiniętej kultury politycznego kompromisu. Ale nie dlatego, że to się kłóci z pryncypiami demokratycznymi. Pan Marszałek Stanisław Karczewski określając apel prezydentów jako wyraz tęsknoty za komuną, nie wie, co mówi. Tu nikt nikogo nie może zmusić, żeby wejść do dealu. Kto chce, wchodzi. Kto ocenia, że mu się to nie opłaca, zostaje z boku - tak właśnie zrobiła Monika Jaruzelska. Tak też zrobił Paweł Kasprzak, który w czwartek wieczorem ogłosił, że definitywnie postanowił kandydować. Jeszcze jeden argument przeciwników paktu warto przytoczyć: nie o taką Polskę - twierdzą oni - walczyła kiedyś "Solidarność". Otóż chciałbym nieśmiało przypomnieć, że w wyborach kontraktowych (w 1989 r.) "Solidarność" wybrała jedyną sensowną taktykę, polegającą na tym, że wystawiła po jednym kandydacie do jednego mandatu. Była w "Solidarności" chwila wahania, zaraz po ogłoszeniu wyborów, kiedy różne pięknoduchy nawoływały do tego, by różnic się pluralistycznie i wystawić cały wachlarz kandydatów rywalizujących o jeden i ten sam mandat. Jest oczywiste, że skończyłoby się to klęską, "Solidarność" zdobyłaby jakiś ułamek swojej puli, zamiast 100 procent (co dawało 35 procent mandatów do Sejmu, bo tyle przewidywał kontrakt). Tak więc w tej sprawie wszystkie strony sporu muszą sobie odpowiedzieć na pytanie: co jest najważniejszym celem opozycji? Jeśli odpowiedź brzmi, że tym celem jest pokonanie kandydatów PiS-u w jak największej liczbie senackich okręgów, to trzeba robić ten deal. Jeśli cel jest inny, to dealu robić nie trzeba. Roman Graczyk