Uważam, że to entuzjazm nadmierny i zbyt pospieszny. Oczywiście, lewica odniosła sukces, dostając się do parlamentu. Ale to jest dopiero pierwszy krok. Owszem, lewica ma wielkie szanse w najbliższych miesiącach i latach zabłysnąć, i zdecydowanie zwiększyć poparcie. Ale rozpatrujmy to nie w kategoriach czynów dokonanych, a jedynie możliwości. Innymi słowy, Lewica (już jako klub parlamentarny) może się rozwinąć, tak jak swego czasu rozwinęły się SLD, PO czy PiS. Ale równie dobrze może zwiędnąć, tak jak Ruch Palikota, Samoobrona czy Nowoczesna. Wszystko może się zdarzyć. To zależy od tego, jak rozwinie się polska polityka, jakie wiatry tam będą wiały, i od tego jak kapitanowie tej łódki będą żeglować. A z tym żeglowaniem jest, póki co, tak sobie. Bo do tej pory w Sejmie, poza jednym, świetnym wystąpieniem Zandberga, i walką posła Rozenka w sprawie emerytur dla byłych funkcjonariuszy, jakichś fajerwerków ze strony Lewicy nie zauważyłem. Za to zauważyłem, że wyjątkowo wielu jej posłów nie raczyło przyjść do Sejmu (miejsca swej pracy!), i głosować w sprawie ustawy dyscyplinującej sędziów, tzw. kagańcowej. Zamiast walczyć, walkę sobie odpuścili... A wyborcy przecież walki od nich oczekują! Oni przed tak postawionymi zarzutami się bronią, że przecież niemal codziennie coś zgłaszają, i mówią o tym dziennikarzom. Więc odpowiadam, że wiara, że jakaś konferencja prasowa w Sejmie, na którą przyjdzie trzech posłów, zamiesza w elektoracie, jest wiarą naiwną. Lub też - jest zwykłą grą na alibi. A gra na alibi, że niby coś się robi, nikogo nie porwie. Lewica, jeśli chce w polskiej polityce mieć coś do powiedzenia, musi mieć porządny, jasny przekaz jeśli chodzi o kształt państwa, o który walczyć zamierza. A po drugie, musi zbudować instytucje, które zapewnią jej więź z wyborcami. Zacznijmy od przekazu - i Adrian Zandberg w Sejmie, i Robert Biedroń w pierwszych tygodniach Wiosny swoją wizję Polski przedstawiali, i jest to na pewno punkt wyjścia, by tzw. lewicową narrację tworzyć. Wybory prezydenckie, kampania im towarzysząca, na pewno będzie ku temu dobrą okazją. I to będzie ważniejsze, i dla lewicy, i dla samego Biedronia, niż jego ostateczny wyborczy wynik. Bo jego głównym zadaniem będzie pokazanie wyborcom, czym różni się projekt państwa dobrobytu od państwa PiS i PO. Że nie jest państwem dobrobytu taka sytuacja, że daje się matce z dwojgiem dzieci dwa razy 500+, i mówi się jej - "a teraz gospodarz się sama. Zapłać za wizytę u dentysty, za wizytę u lekarza, za obiad w szkole, i za zajęcia po szkole". Bo w państwie dobrobytu usługi publiczne są ogólnodostępne, i bezpłatne, lub za symboliczną opłatą. I są. Niezależnie od tego jaki humor ma prezes partii rządzącej. Państwo dobrobytu jest też państwem praworządnym, neutralnym światopoglądowo, aktywnym w Europie, czyli w Unii, wrażliwym na sprawy ochrony środowiska. Premier Morawiecki opowiada, że on też jest za państwem nowoczesnym, w którym aktywność gospodarcza nie ogranicza się do przykręcania śrubek w różnych montowniach. Tylko, że Morawiecki, podobnie jak i cały PiS, w tych opowieściach o Polsce nowoczesnej są mało wiarygodni. Bo od lat przekaz tej partii polega na szczuciu tych z małych miast na tych z miast dużych, i tych mniej wykształconych na tych wykształconych bardziej. Na lekarzy, na sędziów, na nauczycieli... OK - zostawmy to, lewicowego projektu nie trzeba przecież wymyślać, nie brakuje w Europie państw, które mogą służyć za przykłady. Jest bowiem dla lewicy, obok dobrego projektu państwa, ważne coś jeszcze innego - wyborcy, no i kanały docierania do nich. Rozmowy z nimi. Odnoszę wrażenie, że z tym lewica ma największe kłopoty, oni są tu jak dzieci we mgle. A powinni już chyba wiedzieć, że w stabilnym systemie politycznym partia to jest jak wierzchołek góry lodowej. Że to część formacji - na którą składają się dziesiątki środowisk, organizacji, fundacji, mediów, różne think tanki, kluby itd. Tam, gdzie wszystkie tematy, o których głośno w mediach, zostały już wcześniej przegadane, przetrawione, w kłótniach (koniecznie!), na różnych zebraniach, w artykułach i audycjach. Popatrzmy jak PPS przed wojną była otoczona wianuszkiem organizacji, tytułów prasowych, wielkich nazwisk. Oni się kłócili, dzielili, łączyli... I jak to żyło! A co uratowało PiS, po serii klęsk wyborczych, bodajże siedmiu? Przecież nie posłowie, tylko różne prawicowe stowarzyszenia, kluby, publicyści i dziennikarze. A co utrzymuje na powierzchni Platformę, która od lat nie ma nic do powiedzenia? Przecież nie przemówienia Donalda Tuska. To samo dotyczy również Konfederacji. Ona nie pojawiła się znikąd, jest emanacją różnych środowisk, niespecjalnie licznych, no i jestem dziwnie pewien, że jeden Stanisław Michalkiewicz (celowo wskazuję nieposła) bardziej dla jej sukcesu się zasłużył, niż trzy czwarte z jej list kandydujących. Ha! Na tym tle lewica jest goła i wesoła. I jeżeli nie będzie cierpliwie tkać infrastruktury, nie zbuduje zaplecza, to za jakiś czas będzie jak niedawno Nowoczesna - grupą bezzębnych polityków, którzy chcą się sprzedać.