Unia Europejska, która była jakąś - koniec końców: nie najgorszą - odpowiedzią na problem europejskich nacjonalizmów ma, jak każda duża i stara struktura, swoje wady. I dziś, gdy świat i Europa stoją wobec diametralnie innych problemów niż 60 lat temu, Unia się gubi. Pokazywanie tych wad i tej bezradności jest sensowne. Na przykład ci wszyscy, którzy na okoliczność zamachu na "Charlie Hebdo" wskazywali na pewną moralną niewygodę bronienia akurat takiego produktu współczesnej kultury, jak ten satyryczny tygodnik bez miary i smaku, mieli wiele racji. Dla mnie też jest to sytuacja niezręczna. Podobnie jak niezręcznie jest bronić niespełna rozumu panienek z Pussy Riot, które za bezczeszczenie świątyni prawosławnej dostały od putinowskiego wymiaru dwa lata obozu pracy. To znaczy, w takiej sytuacji musimy jednak wybrać. Putinowska Rosja czy wolność słowa - nawet tak karykaturalna. Wybieram wolność słowa. Podobnie jest teraz z "Charlie Hebdo", trzeba wybierać: brabarzyńcy czy wolność słowa - nawet tak genitalna i dysgustowna. Wybieram wolność słowa. Korwin-Mikke pisze w dzisiejszej "Rzeczpospolitej": "W Europie w chłopcach rozwija się naturalną agresję; w Unii agresję u dzieci się tępi". Powiada JKM, że musimy "przywrócić wartości europejskie - a na dziś, i to pilnie, zacząć naszych chłopców uczyć zabijać!" Nie uprawiam żadnego angelizmu, wiem, że bywa tak, in extremis, że trzeba się bić. Po to mamy armię i nie jest prawdą, że armia zawodowa wszystko załatwia. Dla spójności naszych społeczeństw, tak bardzo dziś narażonych na rozmycie tożsamości, wspólne stawienie czoła niebezpieczeństwu jest szalenie ważne. Powszechny pobór byłby takim spoiwem, szkoda że się go pozbyliśmy. Kwestia ukraińska, a teraz także kwestia fundamentalizmu islamskiego każą ten problem postawić z powrotem w centrum uwagi. A jednak nasza cywilizacja nie opiera się na przyzwoleniu na zabijanie, raczej przeciwnie.