W Polsce przywykło się narzekać na kampanie wyborcze. Że mało merytoryczne, że omijające najważniejsze problemy, że skupiające się na tematach zastępczych i wątkach pobocznych, że nudne i nijakie. I tak rzeczywiście bywało. A i ta kampania, jak każda, nie jest pozbawiona wad i mielizn. Ale ja tam jej bronię. Bo to starcie - na tle innych, ma jakąś oś, jakiś temat, jakieś namacalne punkty sporne i - co nie jest bez znaczenia - wynik, który wciąż nie pozwala powiedzieć, kto za miesiąc będzie rządził Polską. Ostatnie kampanie nie pozwalały łatwo wytypować ich zwycięzców, ale bez wielkiego ryzyka można było stawiać na to, że jeśli nawet wygra je PiS, to z jego zdolnościami koalicyjnymi będzie miał małe szanse na utrzymanie czy przejęcie rządów. Tym razem wiadomo niemal na pewno, że partia Kaczyńskiego/Szydło wygra, ale już to, czy rzeczywiście będzie rządziła, nie jest takie pewne. To są wybory, które de facto może rozstrzygnąć nie to, kto będzie pierwszy, ani nawet nie to, jaka różnica będzie dzieliła PiS od Platformy, ale to, która z partii zostanie "odcięta" przez wyborczy próg, a która zdoła go przekroczyć. Scenariuszy, wyglądających skrajnie różnie, a zależnych od bardzo niewielkich przepływów wyborców, jest wiele. Oprócz najprostszego - PiS wygrywa zdecydowanie, PO ma kilkanaście procent głosów mniej, a do Sejmu wchodzi jeszcze jedno czy dwa ugrupowania, co daje Prawu i Sprawiedliwości większość bezwzględną, możemy wyobrazić też sobie wejście do Sejmu sześciu partii i liczenie każdego głosu, by zobaczyć czy większość ma rząd PiS-u wsparty przez Kukiza, czy może jednak anty-PiSowa koalicja PO-Lewicy-Ludowców i Petru, ale i to, że Lewicy nie udaje się przeskoczyć progu, a zmarnowane de facto głosy oddane na nią pomagają PiS-owi, albo niepowodzenie Kukiza, które pomoże Platformie i reszcie jej potencjalnych sojuszników. A i te - wyobrażalne dziś - scenariusze mogą zostać szybko zweryfikowane jakimiś nieoczekiwanymi, już powyborczymi woltami czy rozpadem któregoś z ugrupowania i poszukiwaniem przez jego odłamki sposobu na udział we władzy. Nad tą kampanią - jak nad żadną inną w najnowszych dziejach Polski - zaciążyły wybory prezydenckie. Ich intrygujący przebieg, nieoczekiwany wynik, zwycięstwo Dudy, a jeszcze bardziej porażka Komorowskiego, pojawienie się na scenie Kukiza i jego rewelacyjny wynik wprawiły polską politykę w spore turbulencje. Przestawiły ją na nowe tory, pokazały nowe horyzonty, dowiodły, że karty raz rozdane - nie są rozdane na wieki, a i wskazały, jaka taktyka może prowadzić do sprawienia politycznej niespodzianki. Wysunięcie na pierwszy plan Beaty Szydło. Postawienie na Barbarę Nowacką. Ruchliwość i wszechobecność Ewy Kopacz. Pojawienie się Ryszarda Petru. Szanse na wejście do parlamentu kukizowców. To wszystko jest właśnie następstwem tego, co wydarzyło się w maju 2015 roku. Ale radosny dla jednych, a bolesny dla innych przebieg i wynik tamtych wyborów sprawił, że kampania parlamentarna zlała się faktycznie z prezydencką. Jeszcze w Dudabusie nie ostygł dobrze silnik, a już go przemalowywano na Szydłobus. Jeszcze Bronkobusowi nie zdołano przywrócić przed-wyborczego stanu, a już Ewa Kopacz wsiadała do pociągów i przekonywała do siebie ich pasażerów. A przy okazji obie panie sypały pomysłami na nowe powyborcze porządki. Obiecywały nowe podatki albo obniżanie starych, kusiły zmianami emerytalnymi, składkowymi, szkolnymi, rodzinnymi, emerytalnymi... Tyle że jak się robiło to cały czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień, to w październiku zabrakło już trochę sił i pomysłów. To z kolei sprawiło, że mniej zużyci - Petru i Nowacka - stali się bardziej "sexy" i zaczęli przyciągać uwagę mediów. Końcówka kampanii - tak sądzę - będzie należeć właśnie do nich (a i Kukiz wrócił mocno do gry), co może sprawić, że, po raz pierwszy od lat, dwaj najwięksi gracze politycznego rynku zgarną mniej niż 70 proc. wyborczego tortu. Konrad Piasecki